Monte Civetta. Zdążyć przed zmrokiem, relacja z wyprawy, zdjęcia

przez bedy

Relacja z sierpniowej wyprawy w Dolomity, której celem było między innymi zdobycie szczytu Monte Civetta. Zdobywając jakże okazały wierzchołek Monte Civetta narażony na raptowne załamania pogody, zdecydowaliśmy się na wejście po wschodniej ścianie masywu pokonując średnio trudną Via ferrate degli Alleghesi.

warto wiedzieć:

Dolomity stanowią pasmo górskie leżące w północno-wschodniej części Włoch. Granica tego uroczego regionu biegnie poprzez dolinę Val Pusteria od strony północnej, dolinę Valle Isarco na zachodzie, dolinę Piane we wschodniej części oraz dolinę Val di Fiemme i dolinę Val Padola wyznaczające południową krawędź górskiego obszaru.

Dolomity zajmują znaczną powierzchnię należącą do prowincji Belluno, Trydent i Bolzano, ich specyfika polega na tym, że składają się z masywów skalnych oddzielonych dolinami. Najwyższym wierzchołkiem Dolomitów jest Punta Penia (3343 m.) należącym do pokrytego lodowcem masywu Marmolada. Pozostałymi wyróżniającymi się szczytami i grupami górskimi są Antelao, Tofany, Cristallo, Sorapiss, Lavaredo, Sella, Civetta, Moiazza, Pale, Pelmo.

Civetta stanowi udekorowany wyniosłymi turniami masyw górski, znajdujący się we wschodniej części Dolomitów pomiędzy malowniczą mieścinką Alleghe i niewielką górską osadą Pecol. Grupę Civetty zakreślają cztery otaczające doliny. Od strony północnej widnieje dolina Val Fiorentini, na wschodzie rozległa Val di Zoldo, na południu drobniusieńka Val Corpassa, natomiast od zachodu wzdłuż rwącej rzeki Cordevole zasilającej jezioro Lago di Alleghe biegnie dolina Val Cordevole.

Masyw Civetty poprzez przełęcz Forcella della Sasse łączy się z równie atrakcyjną grupą Moiazza. Najwyższym wierzchołkiem głównej grani jest Monte Civetta (3220 m) wznosząca się wysoko ponad turystyczną miejscowością Alleghe. Szczyt charakteryzuje północno-zachodnia pionowa ściana wyrastająca niemal tysiąc metrów w górę, w której poprowadzone zostały liczne trasy wspinaczkowe.

Tutaj również miał swój udział Jerzy Kukuczka, który w 1972 roku wytyczył drogę Direttissima del Polacci na Torre Trieste. Wschodnia część szczytu udekorowana jest dwoma ciekawymi żelaznymi drogami prowadzącymi na oblicze grzbietu, Via ferrata degli Alleghesi oraz Via ferrata Attilio Tissi. Oprócz obfitości rejonu w bogactwo alpinistyczne i turystyczne, okolica cieszy się również dostatkiem tras zjazdowych tworzących atrakcyjne zagłębie narciarskie.

Jezioro Lago di Alleghe, w którego tafli przegląda się masyw Civetty powstało w skutek zablokowania rzeki Cordevole przez osuwające się skały i ziemię. Zdarzenie to miało miejsce w 1771 roku.

nocleg Monte Civetta:

Podczas naszego pobytu w Dolomitach ze względu na możliwość obcowania z przyrodą preferowaliśmy nocowanie na dzikich obozowiskach. Przebywając w pobliżu Civetty ulokowaliśmy się na poboczu serpentyn trasy łączącej Passo Staulanza z miasteczkiem Pecol.

To znakomite miejsce usytuowane w bliskim sąsiedztwie Pecolu wyposażone jest w drewniane stoliki i ławki oraz paleniska udostępnione dla przypadkowych turystów. Dodatkową atrakcją jest pobliski potok przyjemnie szemrzący do snu oraz widok na podnóże Civetty i kolejkę kubełkową.

Korzystając z tego rodzaju noclegu należy pamiętać o zasadzie rozbijania namiotu o zmierzchu i składania o wschodzie słońca, ponad to należy unikać miejsc oznaczonych tabliczką „No camping”.

pogoda Monte Civetta:

Noce i poranki były raczej chłodne pomimo słonecznej aury w ciągu dnia. W godzinach przedpołudniowych panowała upalna pogoda, na błękitnym niebie pojawiały się jednostkowe chmury. Wiatr był słaby umiarkowany.

Natomiast popołudniu zachmurzenie znacznie się zwiększyło, ale było połączone z przejaśnieniami. W nocy napotkaliśmy przelotną burzę, gwałtowną, ale krótkotrwałą. Pogoda w Dolomitach jest dosyć zmienna, niekiedy wyładowania atmosferyczne mają miejsce również w godzinach popołudniowych jednak najczęściej występują nocą. Opadom deszczu na znacznych wysokościach często towarzyszy grad lub śnieg. Najdogodniejsza pogoda do uprawiania turystyki górskiej jest w pierwszej połowie sierpnia.

dojazd do Monte Civetta:

Wyruszając w podróż własnym samochodem obierając punkt docelowy miejscowość Cortina d’ Ampezzo można dotrzeć pokonując trasę w różnoraki sposób.

Przez Czechy i Austrię, kierując się przez następujące miejscowości: Cieszyn, Brno, Wiedeń, Graz, Lienz.

Przez Niemcy i Austrię, przemieszczając się przez kolejne miasta: Zgorzelec, Drezno, Chemnitz, Norymberga, Monachium, Innsbruck, Brenner.

Osobiście preferuję przejazd przez Niemcy ze względu na znakomite bezpłatne autostrady. Pomimo nieco okrężnej trasy docieramy na miejsce często w czasie krótszym niż przez Czechy i Austrię. W celu uniknięcia opłat za przejazd przez autostradę austriacką i przełęcz Brenner stosuję mały skrót.

Mianowicie jadąc autostradą z Monachium na Innsbruck na pograniczu niemiecko-austriackim kieruję się na miejscowość Ebbs a następnie Kössen, St. Johann, Kitzbühel, Mittersill docierając do tunelu Felbertauern, który ciągnie się ponad 5km we wnętrzu góry. W tym miejscu ponosimy jedyną opłatę za przejazd tunelem w granicach 10 euro. Podróżując dalej docieramy kolejno do Matrei, Lienz i Cortiny d’ Ampezzo. Udając się pod masyw Civetty musimy jechać dalej trasą SR48. Zaraz za osadą Pocol odbijamy w lewo na drogę SP 638 w stronę Selva di Cadore, a kiedy tam dotrzemy skręcamy w lewo na szosę SP 251, którą dojedziemy do samego Pecolu.

kuchnia regionalna Monte Civetta:

Jednym z regionalnych przysmaków napotykanym w Dolomitach jest Speck. Czyli szynka w specjalny sposób wędzona na jałowcowym drewnie, przyprawiana, między innymi kolendrą, czosnkiem i jałowcem. Cieniutko pokrojony Speck idealnie smakuje z pieczywem lub włoskimi paluchami, również jest doskonałym składnikiem do sałatek.

Wyśmienitym daniem jest sałatka tyrolska, której głównym składnikiem jest wyborna szynka. Ponadto bardzo prosta w przyrządzeniu. Wystarczy pokroić dwa ugotowane na twardo jajka, dodać pokrojone w kostkę i podprażone na oliwie trzy kromki chleba, główkę potarganej sałaty i kilka liści rukoli, 80g cienko pokrojonego speck-u, pokrojony pęczek rzodkiewek i dwie łyżki oliwek.

Całość polać sosem vinaigrette z dodatkiem rozgniecionego ząbka czosnku i czterech łyżek oliwy. Na koniec wszystko posypujemy tartym żółtym serem i mamy smaczną przekąskę. Palce lizać.

opis wyprawy na Monte Civetta:

Poranek przywitał nas cieplutkim słońcem. Nagromadzona przez noc wilgoć na bujnych drzewostanach w postaci mglistych kłębów unosiła się ku niebu. Konsumując pożywne śniadanie pakowałem plecak starając się niczego nie zapomnieć.

Do jednej z kieszeni wrzuciłem czołówkę, tak w razie potrzeby, bez głębszych przemyśleń wciskałem ją w wąską przegródkę. Raczej nie planowałem tułać się po nocy, ale strzeżonego… Ostatni łyk herbaty i w drogę. Zjechaliśmy do miasteczka Pecol bezpośrednio pod stację kolejki linowej, gdzie przyszło nam oczekiwać pierwszego wjazdu. W końcu po jakimś czasie uradowani siedzieliśmy w mknącym kubełku.

Dolina wraz z malutką wioską sukcesywnie oddalały się zmniejszając rozmiar zabudowań. Trafiliśmy w okolice schroniska Rifugio Pian del Crep. Wydobyliśmy się z plastikowego środka lokomocji wkraczając na szutrowy szlak. Wędrowaliśmy przed siebie, kijki trekkingowe sympatycznie łoskotały uderzając o drobne kamyki. Naprzeciw widniał koniec drogi, co wzbudzało pewien mętlik w głowie i zakłopotanie.

Stojąc na zakręcie żwirowej trasy, mocno drapiąc się po czuprynie zastanawiałem się, dokąd powinniśmy dalej iść. Na moje szczęście z gęstwiny krzaków wyłonił się młodzieniec, którego głowę pokrywały długie dredy. Łamaną angielszczyzną w dałem się w konwersację. Sympatyczny chłopak przygotowujący właśnie linowy tor przeszkód wskazał mi bardzo wąską ścieżkę, która miała stanowić nasz szlak.

Krocząc pośród zwartych choinek, omijając wystające korzenie drzew doszliśmy do przełęczy Forcella della Grava skąd rozciągał się niepowtarzalny widok na wierzchołek Civetty. Wyrastający z gąszczu świerków jasny stożkowy masyw skalny wbijał się w błękitne niebo przeganiając pierzaste obłoki.

Przemieszczaliśmy się do przodu w kierunku pożądanej ferraty. Usypana z drobnych skalnych odłamków dróżka prowadziła na coraz wyższe wzniesienia usytuowane u stóp pionowych ścian kamiennego kolosa. W oddaleniu pozostawały czubki wysokich iglaków wraz z ujmującą przełęczą.

Ku naszym oczom w okolicy wyłonił się jakże okazały Monte Pelmo, swoją dostojnością skutecznie przykuwając nasze spojrzenia. Wmurowana w pagórkowatą zieleninę potężna poszarpana bryła skał prężyła się spływając piargiem ku dolinie. Słońce mocno prażyło nie ułatwiając dłużącego się podejścia. Po czystym błękicie sunęły w oddalenie barankowate chmurki, świeże powietrze obficie wypełniało spracowane płuca.

Nasza włóczęga przedłużała się w bezmiar nie ukazując końca. Każdy krok nasycał się domieszką znudzenia znieczulanego pięknym krajobrazem. Na wprost demonstrowała swoją powagę płaska gigantyczna ściana Torre di Valgrande. Żółty niemalże prostokątny blok ostro wypiętrzał się z sypkiej powierzchni. Pomyślałem, że wspinaczka po niej niosłaby ze sobą niecodzienne wrażenia.

Dobrnęliśmy do małego lodowczyka przeciętego wąską ścieżynką. Ostrożnie przemierzyliśmy jego śliską powierzchnię brodząc w śnieżnej brejce. Intensywnie podpieraliśmy się kijami by uniknąć niebezpiecznego upadku. Stąpając po monotonnym twardym podłożu, zaskoczony długością podejścia, zniecierpliwiony rozglądałem się za oczekiwaną żelazną trasą.

Usilnie wypatrywałem celu penetrując wzrokiem skały, kiedy niespodziewanie wysoko nad nami dojrzałem połyskującą w promieniach słońca stalową drabinę. Skinieniem ręki wskazałem Kasi gdzie biegnie poręczówka. Z tego miejsca nie prowadził żaden widoczny szlak. Obraliśmy azymut na punkt docelowy trawersując po stromym wzniesieniu wśród białych kamieni otoczonych soczystą trawą. Po krótkim wzmaganiu z pochyłością zbocza znaleźliśmy się na początku stalowej liny.

Nareszcie, wybełkotałem pod nosem. Zauważyłem, że Katarzyna również zniwelowała grymas na twarzy. Odzialiśmy się w uprzęże jednocześnie wpinając w nie lonże asekuracyjne. Na czoło nasunąłem twardy kask, jeszcze łyk wody kilka kęsów czekolady i w drogę ku przeznaczeniu. Pierwsza wpinka w stalową linę, ruszyliśmy po spadzistej ścianie urozmaiconej w kamienne chwyty i przesadnie wzbogaconej w klamry i stopnie. Po chwili wspięliśmy się na wysokość widzianej z dołu drabiny.

Wszystkie zabezpieczenia solidnie umocowane w płycie, metalowe szczeble nawet nie zdołały zadrzeć pod naszym ciężarem. Drobna górska alejka, którą do tej pory mieliśmy okazję przemierzać, sukcesywnie znikała z pola widzenia. Stąpając miejscami po wąskich urwiskach dobrnęliśmy do skalnego komina ubezpieczonego licznymi prętami stanowiącymi dodatkowe oparcie dla butów.

Pomimo zbyt obfitej ilości stalowych schodków, wspinaczka stawała się coraz ciekawsza, a widoki coraz bardziej okazałe. Ostre krawędzie tworzyły solidną podporę dla dłoni. Klinując się pomiędzy wąskimi płaszczyznami szczeliny stopniowo pięliśmy się do góry pokonując trudności terenu. Mocno zapierając podeszwy butów o w miarę stabilny kamienny mur skocznie nabieraliśmy wysokości.

Niekiedy ukształtowanie skalnego zagłębienia, po którym wdrapywaliśmy się przybierało kształt leciutkiej przewieszki, jednak zazwyczaj wtedy pojawiał się tkwiący w masywie pręt lub inne udogodnienie, co znacznie ułatwiało podejście trochę psując całą zabawę. Mijając emocjonujący kominek wbijaliśmy się w ciasnawą, ale już mniej stromą rynnę. Sąsiedztwo Torre di Valgrande na tym pułapie było już naprawdę bliskie.

Z tej perspektywy łatwiej mogliśmy dostrzec ogrom stromizny pobliskiej płaskiej ściany. Kolejne drabinki prowadziły coraz wyżej. Katarzyna, co jakiś czas kontrolowała cukry, czasem odczyt glukometru wskazywał konieczność przegryzienia czekolady. Grube orzechy laskowe oblane słodką tabliczką rozgniatały się pomiędzy zębami niosąc ukojenie i dawkę energii. Poczym mogliśmy iść dalej.

Czas umykał nieubłagalnie, nie byliśmy w stanie podkręcić tempa wyprawy. Nie ma, co się dziwić, przecież to pierwszy dzień naszej górskiej wędrówki. Czyli aklimatyzacja i temu podobne zabiegi. Dlatego na początek wybraliśmy Via ferrate degli Alleghesi o czwórkowej wycenie trudności. Wkraczaliśmy na coraz bardziej wyniosłe półki, wisząc w sporej ekspozycji.

Czubki butów chwytały skąpe podłoże, a pięty opierały się o znaczny nadmiar powietrza. Wychodząc z przepaścistego terenu, niżej pozostawiliśmy najeżoną turnię stanowiącą jakby dolomitowy płot pomiędzy dwoma urwiskami. Z boku rozpościerał się widok na drugą stronę masywu, gdzie pośród głazowatych mebli rozwijał się dywan choinek. Pogoda cały czas sprawowała się stabilnie, chociaż mgliste obłoki coraz częściej przysłaniały okolicę.

Na moment w kłębiastym oknie ukazał się malutki Pecol jednak zaabsorbowani dalszym wspinaniem odwróciliśmy od niego uwagę. Karabinek lonży sprawnie sunął po stalowej linie charakterystycznie grzechocząc, kroczyliśmy po skalistych blokach przypominających schody. Mglista zawiesina nadmiernie przysłaniała krajobraz, dlatego eskapada stawała się coraz bardziej nużąca, a moja partnerka marudna.

Wdrapywaliśmy się po poszarpanej skale bogatej w ostre krawędzie wbijając się coraz głębiej w mleczne opary. Kiedy sforsowałem kolejne strome zbocze, przykucnąłem wyciągając aparat fotograficzny. Przyłożyłem wizjer do skroni, w tym momencie tuż nad towarzyszką zarysował się kształt widma Brockenu zazwyczaj zwiastującego nieszczęście. Zamarłem w bezruchu wpatrzony w tęczową obwolutę w środku, której znajdował się cień mojej sylwetki.

Pomyślałem, że to mało fajne zjawisko jak na pierwszy dzień wyprawy. Po chwili palec odcisnął się na spuście urządzenia uwalniając migawkę. Oczywiście o zaobserwowanym mamidle górskim nie poinformowałem kompanki unikając wzbudzenia niepokoju. Dobrnęliśmy do znajdującej się w graniastym terenie drobnej przełęczy, gdzie ujrzeliśmy sympatyczny obraz jeziora Lago di Alleghe połyskującego w słońcu przebijającym się przez białe tumany.

Przemierzając kruche półki zawieszone nad urwiskami pokonywaliśmy ostrze dolomitowej grani, kiedy w rozmytej zasłonie nie ostro uwidocznił się niewielkich rozmiarów krzyż. Wydumałem, dobrze, że nareszcie, jednocześnie krzycząc w kierunku wspólniczki górskich wrażeń, że już widać szczyt. Na twarzy Katarzyny rozbłysnął uśmiech malujący połączenie radości z ulgą. Tak, jesteśmy na szczycie Monte Civetta na wysokości 3220 metrów, to całkiem spory poziom jak na pierwszy dzień.

W głowie czułem leciutkie zawirowania, ale to u mnie normalne, kiedy rozpoczynam nową przygodę z górami. Kasia poza znikomym zmęczeniem czuła się wyśmienicie, panowała nad cukierkami a to najważniejsze. Na tym jakże okazałym wierzchołku zastaliśmy bieluteńką kotarę za zasłoną, której skrywały się niewątpliwie zachwycające widoki. Wilgotne powietrze otulało rozgrzane twarze niosąc przyjemny chłód.

Nagle lekki podmuch wiatru usunął mglistą zaćmę odsłaniając zachodnią część Dolomitów. Na horyzoncie rozciągała się ujmująca panorama strzelistych szczytów rozszarpujących skołtunione obłoki. Daleko w dole widniała nasycona alpejskim klimatem miejscowość Alleghe usytuowana na skraju zielonkawego jeziorka Lago di Alleghe.

Krajobraz niczym z okna aeroplanu. Właśnie dla takich chwil, takich obrazów chce się żyć. Raptownie zmienił się kierunek górskiego powiewu. Ułożona poniżej puszysta pierzyna zaczęła mknąć w stronę płaskiej ściany, na skraju, której stałem tuż nad otchłanią. Po czym zderzając się z twardą płaszczyzną sunęła ku górze pnąc się po skalistej płaszczyźnie.

Mechata śnieżnobiała kołderka otarła się o czubek nosa sprawnie ukrywając otoczenie. Koniec spektaklu czas się zbierać. Była już godzina siedemnasta wiedziałem, że mamy przed sobą jeszcze kawał drogi. Powoli przeczuwałem, że wrzucona do plecaka czołówka nie na darmo z nami podróżuje. Ze względu na późną porę ponaglałem partnerkę. Zejście ze szczytu Civetty prowadziło piargowym zboczem. Drobne kamyki wyskakiwały spod butów ślizgając się po płycie skał.

Niekiedy konieczny był odpowiedni balans ciała by uniknąć upadku. Wędrując kruchą dróżką, solidnie podpierając się kijami dotarliśmy do schroniska Rifugio Maria Vittoria Torrani. Zdumiewające, ale odkąd weszliśmy na ferratę dopiero w tym miejscu napotkaliśmy ludzi, którzy szybko schowali się w niskim zabudowaniu. Zdecydowaliśmy się na krótki odpoczynek. Tarmosząc czekoladę przypatrywałem się okolicy i mapie w celu obrania odpowiedniego kursu.

Na ścianie chatki wisiał ku przestrodze zgnieciony kask. Z głowy posiadacza raczej za wiele nie zostało. Na jego widok po plecach przemknęło stado dreszczy. Płucząc usta łykiem zimnej wody mineralnej ruszyłem w dalszą trasę. Mijając kilka kopczyków wkomponowaliśmy się w zbocze stanowiące tak zwaną drogę normalną, jak dla mnie do normalności wiele jej brakowało.

Skąpe oznaczenia oraz sypkie podłoże znacznie utrudniały zejście. Trawersowaliśmy po blokach skalnych obsypanych żwirową drobnicą. Co rusz spod podeszwy zsuwały się miałkie odłamki wywołując walkę z grawitacją. Kije odegrały na tym etapie pierwszoplanową rolę.

Na szlaku napotkaliśmy krótką rynienkę i kominek, którymi opuściliśmy się niżej wspomagając się stalową liną. Przemierzając następne gzymsy zawarte w stromiźnie sukcesywnie schodziliśmy coraz niżej. Przycupnąłem na momencik w okolicy lodowej tafli. W mgnieniu oka dołączyła do mnie kompanka, która korzystając z okazji skontrolowała cukry. Po czym coś przegryzła i wypiła resztkę wody. W tym czasie podziwiałem malowniczy pejzaż w świetle zachodzącego słońca.

Monte Pelmo nabrał krwisto złotej barwy, otulając się kołtunami puchu układał się do snu. Magiczny gigant początkowo przyozdobił się w siwiutkie wąsy, a następnie naciągnął na całą postać miękką narzutę. Tuż nieopodal w ostatnich promieniach nasyconych mocną żółcią lśniły dolomitowe turnie i wierzchołki.

Panowała mistyczna cisza, mogłem usłyszeć własne myśli. Dookoła nie było żywej duszy, tylko my skazani na męczącą przeprawę. Teraz byłem już pewien, że w górach zastanie nas noc. Zacieniona dolina unosiła się ku purpurowemu sklepieniu zasłaniając coraz większy obszar wzniesień i ścian masywów.

Dobra, idziemy dalej wyszeptałem pod nosem. Wstaliśmy i jednocześnie całkowicie oddaliśmy się wędrówce. Sypki stok szybko dał się nam we znaki. Kamienista drobnica usuwała się spod stóp za każdym krokiem. Stawiając na kant podeszwę buta i mocno zapierając się kijami trekkingowymi starałem zachować stabilną pozycję. Wszelkie oznaczenia totalnie znikły z oczu, dreptaliśmy wzdłuż spływającego lodowczyka. Gdybyśmy mieli ze sobą raki przeprawa zajęłaby nam zaledwie kilka minut.

Ruszylibyśmy po płycie zmarzliny, a tak musieliśmy ostrożnie schodzić po spadzistym piargu uskarżając się na obolałe stopy. W końcu trawers uciążliwego przechyłu doprowadził nas do ścieżynki stanowiącej szlak nr 557 wkomponowujący się w świerkową dolinę. Nastała ciemność, zabłysło światło czołówki od niechcenia wrzuconej do plecaka. Wpletliśmy się w iglasty gąszcz.

Zwinnie maszerując staraliśmy się podkręcić tempo. Skończyła się woda, między innymi i z tego tytułu zapanowała lekko nerwowa atmosfera. Starając się pocieszyć moją podróżniczkę wygłaszałem, że przejście przez las nie zajmie nam dużo czasu. Odbiliśmy na szlak nr 587, który miał nas doprowadzić do miasteczka.

Przedzierając się przez mrok i zwięzłą roślinność stąpaliśmy bardzo wąską dróżką, która zdawało się, że nie miała końca.

W oddali rozbrzmiewał odgłos szemrzącego strumienia. Nie wiedziałem czy to dźwięk życiodajnego źródła, czy złudzenie wywołane zmęczeniem. Halogenowe światło umocowane na czole kompanki wydajnie rozjaśniało drogę. Każdy krok stawiany był z coraz mniejszą precyzją, czasem potykając się o wystające korzenie, rzucaliśmy na wiatr niecenzuralne słowa.

Szum spływającej wody wydawał się coraz bardziej wyraźny, co niewątpliwie dodawało otuchy. Twardy kask umocowany do uprzęży tkwiącej na biodrach, majtając się na boki obijał pośladki, ramiona plecaka wżynały się w barki. Lekceważyłem te niedogodności wierząc w szybkie dotarcie do celu.

Nagle blask latarki odbił się od powierzchni rozlewiska. Woda, cudownie… Usiedliśmy na minutkę by nawodnić spragnione organizmy. Każdy łyk zimnej wody łupał w zęby, poczym uderzając o wysuszone gardło niósł ukojenie. Przemyłem w potoku zmęczoną twarz orzeźwiając spojrzenie. Odprężeni pospiesznie ruszyliśmy dalej.

Niebo niepokojąco błyskało się rzucając niebiesko pomarańczową łunę. W głowie krążyły myśli o nadchodzącej burzy. Dzień był upalny, więc duże prawdopodobieństwo, że coś do nas dotrze. Nieustannie staraliśmy się podgonić tempo marszu.

Po długim przebijaniu się przez rozmaite krzaczyska, wynurzyliśmy się na trawiastą polanę, wpadając na grupę młodzieży włoskiej bawiącej się przy ognisku. Wiedzieliśmy, że jesteśmy prawie na miejscu. Na zmęczonych twarzach zagościł uśmiech.

Nastolatkowie ochoczo zapraszali nas do biesiadowania jednak z wiadomych powodów musieliśmy odmówić. Ciasna ścieżka zamieniła się w szeroką żwirową aleję, po której przechadzka nie była już wyczerpująca.

Katarzyna mając dosyć natarczywych owadów oddała mi czołówkę. Szedłem w stronę górskiej osady odganiając ćmy sklejające się z twarzą. Mieniące się oświetlenie zabudowań Pecolu zbliżało się błyskawicznie, w mgnieniu oka stąpaliśmy w jego poświacie. Blask czołówki zamilkł.

Poprzedni

Risotto z szynką

Włochy 2000 – Rok Święty i wulkany

Następny

Dodaj komentarz