,

Pavia, stazione di Pavia

przez bedy

„Najtrudniejszy pierwszy krok…” Kiedy wysiadłam na lotnisku w Mediolanie, chciałam od razu wracać do domu. Czułam się tak jakoś dziwnie, obco i samotnie. Postanowiłam jednak nie zniechęcać się od razu.
Pocieszałam samą siebie, że to przecież nie koniec podróży, że jestem zestresowana, że przecież sam Mediolan mi się podobał, a teraz jestem na przedmieściach, itp., itd. Niestety, przemieszczanie się z dworca na dworzec potęgowało jedynie negatywne uczucia. Stacja docelowa – Pavia – okazała się szara i smutna. Potem było coraz gorzej. Mój pokój, ten, w którym miałam spędzić najbliższe 6 miesięcy, wydał mi się szpitalną salą (do tego wątpliwej czystości) i tylko utwierdził mnie w przekonaniu o jak najszybszej ucieczce. No i te karaluchy!!! Wielkie i ohydne! Na samo wspomnienie przechodzą mi jeszcze ciarki po plecach. Emocje rozładowałam płacząc w poduszkę. Następnie wstałam, rozpakowałam walizki, powiesiłam na ścianie zdjęcia i plakaty, poszłam kupić środek przeciw insektom!

„Potem innych zrobisz sto…”
Kolejne dni mijały szybko i intensywnie. Przerażenie zastąpiła fascynacja tym, co mnie otaczało. Zaczęłam odkrywać wszystkimi zmysłami miasteczko, w którym się znalazłam i wkrótce miałam już swoje ulubione miejsca, do jedzenia, balowania i rozmyślania. Oswoiłam to nowe otoczenie i poczułam się naprawdę jak w domu. W dużej mierze przyczynili się do tego ludzie, których poznałam. Na początku byli to głównie inni studenci Erasmusowi, później zaczęłam poznawać również rodowitych Włochów. Szybko stwierdziłam, że o wiele lepiej będzie, jeśli będę przebywać w ich towarzystwie i to wcale nie ze względu na ich wrodzony urok osobisty, ale dla korzyści językowych. Poza tym w ich towarzystwie z pewnością nie mogłam narzekać na nudę, wręcz przeciwnie to była niekończąca się przygoda. Właściwie nigdy nie mogłam być pewna, co się wydarzy. Zawsze był jakiś element zaskoczenia. Jeśli Włosi nie dostarczali wrażeń, to robiła to ich rzeczywistość. Na przykład ta ‘kolejowa’, bo z pociągami zawsze jest coś nie tak: albo się spóźniają (co ciekawe, tylko wtedy, gdy ty stawisz się o czasie) albo w ogóle nie przyjeżdżają. Na podróże z przesiadkami też należy uważać, bo panie kasjerki lubią sprzedawać bilety na inną trasę niż sobie zaplanowaliśmy, a nie łatwo jest to potem zmienić (właściwie graniczy to z cudem). Można też pomylić pociągi (ale to już chyba moja specjalność), a potem, wykonując przedziwne kombinacje starać się dogonić koleżanki, które rozważnie wybrały właściwy środek lokomocji. Ale zdecydowanie najbardziej brakuje mi wspólnego gotowania i biesiadowania do białego rana. Cotygodniowe spotkania przy winie u Kornelii i Agaty, szybko stały się stałym punktem w grafiku. Najzabawniejsze było to, że liczba zaproszonych gości stale się powiększała i bardzo szybko zaczęło brakować krzeseł, talerzy i sztućców. Dlatego, nauczone doświadczeniem (na przykład jedzenia makaronu łyżką), zastrzegałyśmy, żeby każdy przynosił swój zestaw, tj. widelec, nóż i talerz. Na początku mojego erasmusowania wiele osób powtarzało mi, że Pavia jest prowincjonalna, nudna i gorzej na pewno nie mogłam trafić. Ja jednak uparcie twierdzę: nic bardziej mylnego! Urok tego miejsca polega właśnie na tym, że w dwie godziny można je przemierzyć na piechotę wzdłuż i wszerz (a na rowerze to nawet szybciej), że po miesiącu spotykasz na ulicy niemalże samych znajomych, a pan w kiosku wie, jaką kupujesz gazetę. To o wiele cenniejsze i przyjemniejsze niż anonimowość w jakiejś metropolii i spędzanie połowy dnia w środkach lokomocji.
Niesamowite jest to, że podczas takiego wyjazdu masz czas na wszystko: naukę, imprezy, podróże, spotkania z przyjaciółmi. Żyjesz pełną parą i wyostrzonymi zmysłami chłoniesz wszystko, co się wokół dzieje. Świadomość, że jesteś na Erasmusie sprawia, że nie boisz się robić rzeczy szalonych, czasem nawet głupich, ważniejsze jest to, żeby dać się ponieść emocjom. I to jest piękne.

„ Lecz nie wiesz jak żegnać się…”
Rozstanie było właściwie równie bolesne jak przyjazd. W końcu byłam tam rok, zdążyłam się zadomowić. Miałam swój mały pokoik, który był moim domem. Miałam współlokatorów, którzy stali się moją rodziną. Czułam się bezpiecznie i dobrze. Przyszedł czas wyjazdu lub, jak niektórzy to określali, powrotu do rzeczywistości. No tak, ale co wówczas mogłam nią nazwać? Tamten świat, który musiałam zostawić, czy ten, do którego miałam wracać?

Poprzedni

U podnóży Etny

„Gomorra” poza ekranem

Następny

Dodaj komentarz