,

Żółtodzioby kontra Morze Tyrreńskie

przez bedy

13 lipca oddaliśmy cumy. My, żeglarze szuwarowo-bagienni, (oczywiście oprócz kapitana i pierwszego), wzięliśmy kurs na Korsykę! Słońce przyjaźnie nas ogrzewało, dla odmiany przyjemny wiatr o sile 2°B chłodził, woda, której odcieniom turkusu nie mogliśmy się nadziwić, miło chlupotała… Nic nie zapowiadało tego, co miało nadejść następnego dnia.
14 lipca. Wiatr stawał się coraz silniejszy, a my coraz bardziej mokrzy od docierających wszędzie rozbryzgów fal. Po południu zgodnie orzekliśmy, że wieje 7°B i wcale nie zamierza wiać mniej. Niektórym od razu zrobiło się gorzej i tak już zostało. Sceneria dookoła nas przypominała film grozy. Ogromne fale w świetle księżyca w pełni. Nasz Carter 30 zachowywał się jednak dzielnie, nie odbierając nam poczucia bezpieczeństwa. Wytrwale wspinał się na fale i z lubością z nich zjeżdżał, zupełnie jak w lunaparku. Neptun igrał z nami do późnej nocy i skończył bujaniem na martwej fali.

15 lipca. Góra-dół, góra-dół i tak do świtu. Wiatr zdechł w zupełnie nieodpowiednim momencie gdy ukazały się nam wytęsknione brzegi Korsyki. W planach był port Bonifacio na południu wyspy, ale brak wiatru, późna pora i labirynt wysp archipelagu La Maddalena, zmusiły nas do wybrania Porto Vecchio, leżącego bardziej na północ. Wpłynęliśmy do mariny, gdzie od razu zajęła się nami obsługa. Należy w tym miejscu uprzedzić zainteresowanych, że francuska odmiana angielskiego jest mniej zrozumiała niż polska. Po dokonaniu czynności niezbędnych do egzystowania w cywilizowanym porcie prysznice i toalety były płatne, wodę można było tankować z kranów na kei rozpierzchliśmy się w poszukiwaniu lądowych wrażeń. Miasteczko urocze, do późna w nocy tętniące życiem. Na wzniesieniu ulokowało się historyczne centrum, z którego roztaczał się piękny widok na port. Poza tym mnóstwo tam tajemniczych zakamarków z restauracyjnymi ogródkami wabiącymi przechodniów muzyką, niczym syrenim śpiewem. Z żalem wracaliśmy na jacht mając w perspektywie wczesną pobudkę.

16 lipca. Popłynęliśmy na południe. Nadzieje na Bonifacio znów się rozwiały w tężejącym wietrze. W dyszy między Korsyką a Sardynią duło naprawdę mocno. Rzucani na falach, walczący z cieknącym forlukiem, dotarliśmy do Porto Cervo na Sardynii. Zatoka, do której wpłynęliśmy, ma dwie odnogi. W jednej (po lewej od wejścia) jest keja, w drugiej (na wprost) marina, a tuż przy wejściu kotwicowisko (oblegane ze względu na ceny przy kei i w marinie). Tutaj również zajęła się nami obsługa. Tym razem jednak czatowali na nas na pontonach już u wejścia do zatoki (ponieważ marina i keja konkurowały ze sobą) coś krzycząc, machając rękoma i z trudem utrzymując równowagę. Port sprawiał wrażenie puebla w kolorze łososiowym. Bez regularnych ulic, za to z poziomami, które można było pokonywać korzystając z labiryntu schodów, bram i krętych uliczek. Nie trzeba było mieć żyłki poszukiwacza, żeby odkryć niezliczone restauracje, butiki, sklepy żeglarskie, tajemnicze zakątki i ścieżki prowadzące do nikąd albo, jak się czasem niespodziewanie okazywało, do prywatnego mieszkania.

17 lipca. Aby nie sprzedawać jachtu celem regulowania rachunku za postój, trzeba było stanąć na kotwicowisku (nie wyszliśmy z zatoki ze względu na bardzo silny wiatr). Przed oddaniem cum poznaliśmy parę sympatycznych Włochów (mówili po angielsku). W trakcie bardzo serdecznej rozmowy toczonej na naszym jachcie (ich był ściśle dwuosobowy) podzielili się z nami swoim doświadczeniem i przeżyciami, użyczyli dokładniejszej locji i poradzili, gdzie warto, a gdzie nie warto płynąć. Spotykaliśmy ich później w niektórych z wymienionych przez nich miejsc. Przyszedł w końcu czas naszego odejścia od kei na rzeczone kotwicowisko, więc pożegnaliśmy naszych znajomych i oddaliśmy cumy.

18 lipca. Opuściliśmy Porto Cervo i obraliśmy kurs na Caprerę jedną z wysp archipelagu La Maddalena, między Korsyką a Sardynią). Rzuciliśmy kotwicę w zatoce Porteza. Natura nie jest tutaj rozrzutna. Otoczenie przypomina trochę nasze Tatry (wyższe partie). Mnóstwo skał ze skąpą roślinnością. Jedyne bogactwo zatoki stanowiły niezliczone jachty i takaż ciżba ludzi na nich przebywających.

19 lipca. Następna na trasie była wyspa St. Stefano z zatoką Di Villamarina. U wejścia zatoki minęliśmy wojskowy ponton z bazy po drugiej stronie wyspy. Od jego załogi dowiedzieliśmy się, że oprócz owej bazy, na wyspie znajduje się jeszcze kurort z mariną, ruiny fortecy i opuszczony kamieniołom z portem. Do ruin wybraliśmy się na popołudniowy spacer. Wiedzie do nich asfaltowa droga, potem wśród niskich krzewów ścieżka, którą ruszyliśmy na podbój fortecy. Wdrapaliśmy się najwyżej jak było można i podziwialiśmy widoki. Następnie ruszyliśmy na eksplorację bliższej okolicy. Za małym wzniesieniem ukazał się nam opuszczony kamieniołom. Dookoła porozrzucane resztki zardzewiałych szyn i wagoników oraz niedokończony pomnik, jakoby niedoszły pomnik zięcia Mussoliniego!
Pobliski port zrobił na nas niezapomniane wrażenie opuszczone budynki i zardzewiałe maszyny. Mroczną tajemnicą tego miejsca okazała się niezliczona mnogość szczurów, które ujawniły się dopiero w nocy. Zmusiły nas do zakotwiczenia z dala od brzegu. W chwilę po naszym odejściu od nadbrzeża, z cumującego nieopodal jachtu dał się słyszeć przenikliwy wrzask, po czym ów jacht również oddalił się od brzegu. Opuszczony port nazwaliśmy Portem Szczurów.

20 lipca. Rano na kursie mieliśmy Palau, port na północnym brzegu Sardynii. Po zacumowaniu poświęciliśmy czas na szaleństwa zakupowe. Ileż tam było sklepów żeglarskich! Zupełnie jakby Palau było centrum zaopatrzenia żeglarzy. Z pełnymi bakistami i bakami ruszyliśmy na kotwicowisko, w stronę trzech wysp: St. Maria, Razzoli i Budeli.

21 lipca. Był to dzień, w którym podjęliśmy walkę o spełnienie marzeń… czyli Bonifacio. I nadszedł w końcu moment triumfu. Oczom naszym ukazał się klif z wciśniętymi weń zabudowaniami i cytadelą oraz jaskiniami na poziomie wody. Bonifacio usytuowane jest na końcu długiej zatoki przypominającej fiord. Ścisk i duży ruch w porcie wymagały wprawnego oka w poszukiwaniu wolnego miejsca. W końcu padło sakramentalne „tak stoimy”. Robimy krótki rekonesans opłata portowa umiarkowanie wysoka, krany z wodą na kejach, sanitariaty płatne. Miasteczko urocze, z górującą nad miastem cytadelą. Niezwykłe wrażenie wywiera jego ciasna zabudowa, wciśnięty między wąskie uliczki kościół romański. Jakby czas zatrzymał się w miejscu.

22 lipca. Opuszczając Bonifacio płynęliśmy przez chwilę w towarzystwie delfinów! Jakież było poruszenie na pokładzie, a następnie jeszcze większe pod pokładem, kiedy nastąpiło gorączkowe poszukiwanie aparatów fotograficznych. Próby uwiecznienia tego wydarzenia spełzły jednak na niczym, ponieważ delfiny zawróciły, aby eskortować kolejny jacht wypływający z Bonifacio. Wiatr niedługo potem zgasł i musieliśmy „obudzić” silnik. Nocowaliśmy kotwicząc w zatoce Rondinaria na południe od Porto Vecchio. Czuliśmy się trochę jak na planie, z którego zdjęto dekoracje i zostawiono tylko nagie strome skały i wodę.

23 lipca. Przed nami, za nami i pod nami ogrom wody, nad nami upiornie gorące słońce i brak wiatru. Wysiedzieć na pokładzie się nie dawało, pod nim też nie było najlepiej. Wachty z dwuosobowych zmieniono na jednoosobowe, ale za to krótsze. Jedynie nocna wachta dawała złudne wytchnienie od upału. Pokład był słono-wilgotny, takie samo było powietrze. Nagradzała te niedogodności możliwość podziwiania fosforyzujących meduz, spokojne morze i lekkie powiewy wiatru.

24 lipca.W dzień ukazała się nam w dali wyspa Montecristo. Objęta ścisłą ochroną stanowiła dla nas jednak owoc zakazany. Upał dawał się wszystkim we znaki. Niektórzy przypomnieli sobie nawet o swoich talentach muzycznych, co zgromadzone audytorium nie zawsze przyjmowało ze zrozumieniem. Po zmierzchu ujrzeliśmy światła latarni na wyspie Giglio, która stała się odtąd naszym drogowskazem.

25 lipca. Chwilę po wschodzie słońca minęliśmy latarnię, która prowadziła nas całą noc i wpłynęliśmy do Porto Giglio. Mały porcik okazał się bajecznie kolorowy i zatłoczony ponad miarę. Uzupełniliśmy paliwo, wodę i zapasy świeżyzny. Prysznice (na żeton) znaleźliśmy w pobliskim hotelu. Publiczne umywalnie były ukryte w zakamarkach portu. Wieczorem – małe sklepowe szaleństwo. Później spoczęliśmy na nadbrzeżnych ławeczkach. Podziwialiśmy sprawnie manewrujące promy… To był ostatni wyspiarski port.

26 lipca. Zawinęliśmy do Ercole, portu na zachodnim brzegu Włoch, na północ od Rzymu. Miejsce, które uznaliśmy za pozbawione charakteru.

27 lipca. Zaliczyliśmy nocne wejście do Civitavecchi, na południe od Ercole. Port robi niesamowite wrażenie. Długie wejście przypomina „dwupasmówkę” – mieni się światłami, wokół plątanina rur, ciągły ruch na terminalach promowych. Na samym końcu, pod ruinami baszty przycupnięta jest prywatna keja. Zacumowaliśmy do niej za niewielką opłatą. Na kei są prysznice i krany, sanitariaty – w mieście. Sama Civitavecchia przywodziła na myśl Oran z „Dżumy” Camusa. Bezładna zabudowa, ruch na terminalach i bezruch w mieście. Mimo to brzydota tego miejsca miała w sobie coś urzekającego. Może dlatego zostaliśmy tam jeszcze jeden dzień.

28 lipca. Początek zbiegł się z końcem. Wpłynęliśmy do Fumicino Cita. Chwila oczekiwania na otwarcie mostu i po zacumowaniu mogliśmy oddać się błogiemu lenistwu. Do czasu jednak… Czekało nas jeszcze „przewlekanie” jachtu na lewą stronę – klar przed zmianą załogi. Po wypucowaniu jachtu znów mogliśmy zakosztować lądowego życia i… poszliśmy na plażę. Przygoda się skończyła…

Poprzedni

Jak założyć firmę we Włoszech?

Włoscy lekarze rodzinni "leczyli" nieżyjących pacjentów

Następny

Dodaj komentarz