,

San Gimignano, Certaldo – co zobaczyć, dziennik podróżnika

przez bedy

Krajobrazy niezmienne od stuleci. Wzgórza porośnięte gajami oliwnymi, winoroślami, połaciami słonecznikowych pól. Domy stare i piękne jak ziemia. Toskania. Idealne miejsce na spędzenie urlopu dla grupy przyjaciół lubiących wino i makaron.

Toskania, przygotowania do wyjazdu

Tak ustaliliśmy wspólnie. Najpierw musiałam sprawdzić na mapie gdzie to jest. Potem zaczęło się poszukiwanie noclegów w internecie. Dziesięć osób na tydzień czasu w przystępnej cenie – nie było łatwo znaleźć. Nad brzegiem morza ceny kosmiczne, zresztą tym razem nie chcieliśmy wielkich hoteli i rzędów leżaków na plaży. Bardziej zależało nam, żeby zobaczyć jak tam żyją ludzie, spróbować ich potraw, wina i oliwy.

Wreszcie strzał w dziesiątkę – przypadkiem natknęłam się na stronę www.winoispiew.com. Polacy – Asia i Tomek wynajmują apartamenty w swoim starym domu w przyzwoitej cenie w miejscowości Pino. Mieszkają tam już prawie od 10 lat i oferują pomoc przy organizowaniu urlopu. To jest chyba to, czego szukaliśmy. Zarezerwowałam jeden apartament (bo drugi był już zajęty) i pojechaliśmy.

Szczyt Mirnok w Alpach

W Alpach mieliśmy dzień odpoczynku i dwa noclegi. Część męska naszej grupy postanowiła zdobyć szczyt o nazwie Mirnok. Mój syn – Marcin, mówił, że była to najgorsza wyprawa w góry w jego życiu. Wujek Andrzej postanowił pokazać chłopcom w jakiej jest dobrej formie, więc zostawił wszystkich z tyłu i potem mogli już tylko obserwować go jako znikający punkt. Kiedy dochodzili prawie do szczytu wykrzesując z siebie resztki sił, przywitało ich stado spokojnie pasących się krów i patrzących jakby ze zdziwieniem, czym tu się właściwie można zmęczyć.

Do Pino dojeżdżaliśmy następnego dnia zwiedzając po drodze jeszcze Wenecję. Ostatni odcinek trasy był koszmarny. Była już noc, lał deszcz, a my poruszaliśmy się w potwornych korkach na odcinku autostrady Bolonia-Florencja.

Byłam wykończona i psychicznie i fizycznie – od ciągłego naciskania sprzęgła bolała mnie nawet noga. Nie można było nawet zjechać, bo nie było parkingu ani żadnych zatoczek na odpoczynek. Dojechaliśmy ok. 23.00. Wnieśliśmy bagaże i skrzynki z prowiantem i poszliśmy spać. Chłopcy mieli nocować w namiocie, bo jak na 10 osób byłoby nam ciasno w apartamencie przeznaczonym na 6 osób, ale namiot nie był rozłożony, więc kazaliśmy im położyć się w kuchni na podłodze. W nocy obudziło mnie jakieś małe zamieszanie w kuchni. Marcin i Szymon nie spali. Słyszałam jakieś strzępy ich rozmów :„ O, tam! Świeć tutaj ! Szybko, tam! Jest za tą skrzynką! Tam jedna przebiegła!” Po chwili Marcin przyszedł z latarką. „ Mamo, tam są myszy ! Nie dają nam spać, bo dobrały się do chrupek i chipsów i szeleszczą”. Kazałam im więc umieścić skrzynki z jedzeniem na stole i poszliśmy spać. Potem już myszy nam nie dokuczały, bo chłopcy spali w namiotach i nikt nie słyszał chrobotania w nocy. Tylko w ostatni dzień okazało się, że jedna była przyciśnięta puszką, którą ktoś zbyt energicznie postawił.

Pino

W pierwszy dzień pobytu w Pino Tomek zaproponował nam kilka miejsc, które warto było zobaczyć w okolicy. Wszystko miał przygotowane w segregatorze z opisem, planem dojazdu i mapkami i potem rzeczywiście korzystaliśmy z tego. Ponieważ to była niedziela, wybraliśmy się do pobliskiego kościółka.

Byliśmy tam jedynymi „obcymi” wśród gromady tutejszych parafian, którzy witali się z wszystkimi przybywającymi. Kobiety były ubrane bardzo uroczyście i zaraz okazało się, że trafiliśmy akurat na ślub. Pana Młodego wprowadziła do kościoła jego matka, Pannnę Młodą – ojciec. Kiedy ksiądz mówił kazanie, cały kościół co chwilę wybuchał śmiechem, tylko my nic nie rozumieliśmy. Młodzi odpowiadali i rozmawiali z księdzem, a po mszy pojechali samochodem przerobionym na łóżko z baldachimem.

San Gimignano

Jeszcze tego samego dnia odwiedziliśmy średniowieczne miasteczko San Gimignano, gdzie nawet przyjeżdża czasami Tony Blair. Z daleka wygląda nieciekawie. Sterczące proste wieże kojarzą się bardziej z jakąś fabryką niż ze średniowiecznym „Manhattanem”. Przechadzając się wąskimi uliczkami przypatruję się starym murom, które zadziwiają swoją prostotą i niezmiennością przez wieki. Zmieniają się ludzie, mody, szyldy nad sklepami, a mury wciąż pozostają te same. Tu znajduje się najsłynniejsza lodziarnia na świecie. Lody są wyśmienite.

Cecina plaża

W poniedziałek wybraliśmy się nad morze. Dojechaliśmy do plaży w okolicy Ceciny. Bardzo silny wiatr, czerwona flaga – czyli zakaz kąpieli. Plaża jest piaszczysta, ale bardzo wąska – nie to, co nasze bałtyckie plaże. Tylko dziewczynki – Ola i Monika mają odwagę się kąpać. Potem jedziemy na południe w poszukiwaniu skalistego wybrzeża, o którym marzy mój mąż Krzysiek. Znajdujemy „dziki parking” wskazany przez Tomka, ale do wody trzeba jeszcze iść kawał drogi stromą ścieżką w dół. Mnie strasznie zaczęła boleć noga – odezwało się jakieś stare zwichnięcie. Andrzej nawet się poświęcił niosąc mnie kawałek „na barana”. Kiedy doszliśmy, zobaczyliśmy fale uderzające o skały i wąskie dojście do wody między kamieniami.

San Vinzenzo – plaża

Chłopcy poszli nurkować, ale po chwili Marcin wyszedł cały poobdzierany, kiedy fala rzuciła go o skałę. Odjechaliśmy stamtąd zatrzymując się po drodze jeszcze przy jednej plaży w okolicy San Vinzenco. Tu piasek był ciemniejszy i nagle zauważyliśmy tysiące „końskich pączków” walających się wzdłuż linii brzegowej. Żadnych koni nie było widać, a po bliższych oględzinach okazało się, że „pączki” są wyrzucane z morza, a więc to chyba jakieś wodorosty albo coś w tym rodzaju. W każdym razie nadawało się to do grania w piłkę , rzucania do celu, itp. Trudno powiedzieć czy to był udany dzień czy nie, ale morze mieliśmy zaliczone i mój mąż już nic nie wspominał później na ten temat.

Piza

Będąc tak blisko trzeba było oczywiście zobaczyć Pizę. GPS tym razem poprowadził nas bezbłędnie na parking blisko wieży. Wieża w Pizie była taka, jak sobie wyobrażaliśmy – ładna i krzywa. Oglądałam program w telewizji w jaki sposób chcą ją naprostować, ale na razie nie przyniosło to żadnego efektu. I dobrze. Nie wiem tylko po co ludzie tam chcą wchodzić płacąc po 15 euro od osoby ( bez żadnych zniżek) i czekając po parę godzin, żeby wejść ( jednorazowo może tam przebywać ok. 50 osób), skoro przyjechali właśnie po to, żeby zobaczyć wieżę.

Przecież jak się tam wejdzie, to wieży się nie zobaczy. Lepiej zobaczyć pobliską katedrę. Chciałam jeszcze zobaczyć cmentarz, ale zwyciężył głód i leżeliśmy sobie wszyscy na trawniku zajadając małą pizzę razem z puszką napoju w zestawie za 2 euro. Co 10 minut policja przegania turystów zalegających na trawnikach od frontowej strony. My leżeliśmy z tyłu katedry, więc chyba było wolno.

Certaldo

Tomek wspominał o tym, żeby wybrać się na targ do Certaldo. Zapomniał tylko wspomnieć, że można tam kupić tylko coś do jedzenia. Całe tony ciuchów są teraz i u nas , więc nie ma co się nastawiać, że się kupi jakieś rękodzieło, wyroby rzemieślnicze, ceramikę, ręcznie robione serwety czy też pamiątki z II wojny światowej (tego akurat Szymon oczekiwał). Zakupiliśmy więc chleb, oliwki i owoce i podjęliśmy decyzję o zrealizowaniu planu wiele razy odrzucanego z powodu niezliczonych tłumów, ,zapchanych parkingów, kolejek do muzeów i toalet, itd. a mianowicie – zwiedzenie , a raczej odwiedzenie Florencji. Zaparkowaliśmy na parkingu Michel Angelo wskazanym przez Tomka i nawet były wolne miejsca. Stąd rozlega się ładny widok na Florencję, ale trzeba kawałek schodzić w dół, żeby dostać się na starówkę. Po drodze minęliśmy kilka mostów i znaleźliśmy się nagle w gęstym tłumie turystów.

Dzieła Leonarda da Vinci, Michała Anioła, Rafaela, Boticellego

Trudno trzymać się razem w 10-osobowej grupie , kiedy cały czas ktoś się przepycha. Okazało się, że te tłumy to kolejka do galerii. My nie mieliśmy na to czasu. Trudno. Pozostało nam podziwiać dzieła Leonarda da Vinci, Michała Anioła, Rafaela, Boticellego itd. tak, jak do tej pory – czyli na obrazkach w przewodnikach turystycznych lub szkolnych podręcznikach. Dobrze, że chociaż Dawida, tzn. kopię wystawili na dwór. Rzeczywiście ma trochę za długie ręce, ale podobno miał być umieszczony gdzieś wysoko i patrzenie z dołu miało dawać bardzo proporcjonalny widok ( nawiasem mówiąc ja bym mu jeszcze co nieco powiększyła). Koło Dawida ktoś gra na gitarze. Polak. W Wenecji też jakieś dziewczyny zawodziły „Zegarmistrza światła”.

Chyba wyszli z założenia, że to dobry i przyjemny zarobek. Murzyni natomiast nie śpiewają, tylko sprzedają masowo torebki i zegarki. Torebki mają ułożone na szmatach i kartonach, które szybko można złożyć kiedy przechodzi policjant. Taki karton składa się jak teczka z uchwytem, który jest tak naprawdę rączką jednej z torebek „Gucci”. Tak więc co parę minut tłum turystów powiększa się o czarnoskórych panów z kartonowymi teczkami. Marcin i Szymon opanowali do perfekcji handlowe słownictwo i akcent Murzynów i wyrazili niezwykłą chęć dokonania jakiegoś zakupu.

Przypomniało mi się, że kiedyś w Paryżu zakupiłam torebkę o wartości 200 franków za 20 franków poprzez uporczywie upieranie się przy swojej cenie. Teraz mogłabym zapłacić 5 euro za torebkę. Potem też Ania i Jola wyraziły chęć posiadania takiej torebki, a Szymon stwierdził, że by wziął jeszcze jedną dla babci. Ostatecznie można by stanąć gdzieś pośrodku tych Murzynów i krzyknąć „ My friend, I want to buy 4 bags ! 4 bags, my friend ! „, po czym wszyscy Murzyni by się zlecieli proponując coraz niższe ceny. Niestety, nie udało się nam zrealizować tego zakupu, bo w miarę dalszego przemieszczania się było coraz więcej policji. Ale nie po to zresztą przyjechaliśmy do Florencji. Miasto nam się bardzo podobało.

Katedra

Doszliśmy do przepięknej katedry, którą obeszliśmy dookoła podziwiając tysiące rzeźb, fasady, portale, wszystko w najmniejszych szczegółach doskonałe. Nie było czasu, żeby stać w kolejce do środka, ponieważ ja chciałam jeszcze wejść do Ogrodów Boboli. Przy wejściu pani kasjerka zwołała po 8 euro od osoby, ale na szczęście my to Polonia, Papież., a więc 4 euro od osoby. W tych ogrodach trzeba się bardzo nachodzić, żeby gdzieś dojść. Przyjemnie jest trafić do kącika z kolekcją lilii wodnych i kwiatami większymi niż moja głowa. Można też chodzić i chodzić widząc tylko 3-metrowe żywopłoty po obu stronach alejki, a już najtrudniej jest znaleźć wyjście. Przekonaliśmy się o tym spóźniając się o ok. 40 minut w umówione miejsce. Trzeba było szybko wracać, bo wieczorem mieliśmy wieczór z pizzą. Pizzy i wina miało być do oporu w cenie 15 euro od osoby. Kiedy wróciliśmy, trwały już przygotowania.

Szkoła ceramiki Certaldo

Następnym celem naszej przejażdżki Landroverm było odwiedzenie szkoły ceramiki i jednego garncarza-ceramika, który jest przyjacielem Tomka i nazywa się Terry Davis. Terry przyjechał tu ze Stanów i kupił dom. Pokazuje nam swoją pracownię, ale mówi niewiele. Kupuję jeden dzbanek pozagatunkowy za 5 euro ( emalia odprysneła) . Terry wygląda jak dusza-człowiek. Siedzi sobie Terry jak u Pana Boga za piecem i lepi garnki. Też bym tak chciała. W szkole ceramiki zastajemy na oścież otwartą pracownię i kilka stanowisk do nauki . Nikogo nie ma, bo podobno wszyscy są na obiedzie. Moglibyśmy wejść do stołówki i stać nad nimi, aż skończą, ale rezygnujemy i jedziemy dalej, bo nam też już doskwiera głód. Podróżując Tomek opowiada nam o okolicznych domach i ludziach. Wjeżdżamy na teren jakiejś zrujnowanej posiadłości, w której od dawna nikt nie mieszka. Tomek przygotowuje nam piknik. Wszystko ma ze sobą łącznie ze stołem i krzesłami dla 10 osób. Są duże kanapki, wino i jeszcze Tomek gotuje makaron za samochodem. Widocznie też ma ze sobą jakąś kuchnię polową. Przyjemnie jest zjeść sobie w plenerze z ładnym widokiem na terenie posiadłości wartej 3 mln euro. Droga powrotna to popis możliwości Landrovera. Może jeździć po stromych bezdrożach – ostro w dół, ostro w górę, szarżować między drzewami w gaju oliwnym. Przez chwilę mam wrażenie, że gałązka oliwna to ostatni obrazek, jaki w życiu oglądam. Przejechaliśmy przez jakąś gnojówkę, coś walnęło od spodu, ale nie z takich opresji ten samochód już wychodził bez szwanku. Wracamy zadowoleni i pełni wrażeń.

starówka w Certaldo

Wieczorem jeszcze pojechaliśmy zobaczyć starówkę w Certaldo. Miasteczko jest bardzo urocze i zadziwia nas brak turystów. Mają przecież stare, zabytkowe, wąskie uliczki, piękny widok na okolicę i jeszcze kolejkę, która przywiezie każdego do góry, żeby się nie przemęczał. Zjadamy bułki z lodem (ciekawe, kto to wymyślił) . Wracając zatrzymuję się na stacji benzynowej żeby zatankować, ale wszystko jest już pozamykane. Jest jakiś automat do samoobsługi. Próbujemy się doczytać jak to działa i wkładamy banknot z najniższym nominałem na wszelki wypadek gdyby nam to coś pożarło pieniądze. Niestety, banknot zostaje zwrócony i benzyna nie leci. Wreszcie jakiś Włoch nam pomaga, przy czym jego pomoc polega na odpowiednim rozprostowaniu banknotu. Możemy teraz spokojnie wrócić do domu. Jest ciemno. W światłach reflektorów nagle pojawia się jakieś dziwne zwierzę. Jest biało-czarne, ma wielkie sterczące kolce zwłaszcza na karku i spokojnie sobie przechodzi , bym na drugą stronę ulicy. Ni to jeż, ni to zwierzę. Jeżozwierz. Kiedyś oglądaliśmy to w podręcznikach szkolnych , ale nigdy nie myślałam, że da się to spotkać na ulicy.

Siena

Nadszedł ostatni dzień naszego pobytu w Pino. Wreszcie jedziemy do Sieny. Musieliśmy odłożyć tą wycieczkę na ostatni dzień, bo wcześniej było palio. To taki wyścig konny, w którym biorą udział reprezentanci 17 okręgów Sieny. Przygotowują się ponoć do tego przez cały rok, każdy okręg ma nawet swoją flagę. Wyścig odbywa się w centrum miasta, na wielkim placu w kształcie wachlarza. Przyciąga to do siebie niezliczone tłumy mieszkańców i turystów, przez co miasto staje się prawie sparaliżowane. Na szczęście w piątek było już po zawodach. Siena urzekła nas swoim urokiem. Wiedzieliśmy, że nam się tu spodoba, ale nie myśleliśmy, że aż tak. To, co gdzie indziej było małą, zabytkową starówką – tutaj było całym miastem.

Średniowieczne kamienice

Średniowieczne kamienice, przy których zazwyczaj turyści robią sobie zdjęcia były tutaj zwykłymi domami z praniem rozwieszanym na całej szerokości ulicy. Urokliwe zakątki były zwyczajnymi podwórkami. Można było błądzić tymi uliczkami odnosząc wrażenie nieprzemijającej prostoty i jakiegoś zatrzymania w czasie. Wydawało się, że każda zmiana elewacji, jakiś niepotrzebny remont zakłóciłby tą harmonię starych murów opowiadających historię miasta i jej mieszkańców. Podobno od XII wieku Florencja walczyła ze Sieną o to, które z miast będzie wywierać większe wpływy w państwie. Po epidemii zarazy , która ze 100-tysięcznego miasta pozostawiła Sienę zaledwie 30-tysięczną , miasto poddało się Florencji. Florencja tłumiła rozwój Sieny mając ją stale pod kontrolą, ale dzięki temu Siena zachowała swój średniowieczny wygląd do dzisiaj.

Katedra w Sienie

Najbardziej godną zobaczenia w Sienie jest katedra. Z zewnątrz nie wygląda tak bogato jak katedra we Florencji, ale za to kiedy się wejdzie do środka, każdy właściwie szczegół budzi zachwyt. Żadne zdjęcia nie oddadzą tego, co przeżywa się w środku. Zastanawiam się ilu artystów, rzeźbiarzy , malarzy, budowniczych musiało tutaj pracować całymi latami, aby osiągnąć efekt, jaki możemy teraz oglądać, aby każdy detal doprowadzić do doskonałości i ile mieli w sobie wytrwałości i wiary. Spędziliśmy w katedrze ponad godzinę przyglądając się jej wnętrzu. Chłopcy, chociaż przeważnie nie lubią zwiedzania kościołów, tutaj chodzili oglądając wszystko jak zahipnotyzowani. Niewątpliwie jest to najpiękniejsza katedra, jaką w życiu widzieliśmy.

I nagle trzeba wracać do Polski . Zostawić Sienę, pagórki przeczesane równo rzędami winorośli i gajów oliwnych, stare domy na wzgórzach, które zawsze dadzą się rozpoznać. Marcin mówi, że kiedyś tu przyjedzie i kupi sobie dom. Ja też mam wrażenie, że mogłabym tu zostać na zawsze.

Poprzedni

Włoska policja uratowała pijane prosiątko

Sprawozdanie z programu Socrates-Erasmus w Messinie

Następny

Dodaj komentarz