Czasami zastanawiam się, jak jedna zachcianka, jedno pragnienie młodego dzieciaka może zdefiniować późniejsze życie i stanowić o naszej przyszłości. Dla mnie, zwykła chęć nauczenia się śpiewnego języka, zaowocowała serią udanych wyjazdów.
Moja przygoda ze słoneczną Italią zaczęła się podczas pamiętnych wakacji po 8 klasie podstawówki, jeszcze przed pójściem do liceum (jestem ostatnim rokiem starego dobrego systemu szkolnictwa). Pojechaliśmy z rodzicami na wakacje do Bibione, turystycznego nadmorskiego kurortu położonego 50 km na południowy zachód od Wenecji.
Zauroczona wspaniałym klimatem tego kraju, boskim jedzeniem (po dziś dzień jestem megafanką włoskiej pizzy, którą niestety bardzo trudno znaleźć w Warszawie..) i sympatycznymi ludźmi postanowiłam, że po powrocie zacznę uczyć się włoskiego. Jako że dostałam się do liceum językowego w ofercie szkoły był język włoski, jednak twardo stąpający po ziemi rodzice, nalegali żebym uczyła się angielskiego i niemieckiego, które poniekąd są praktyczniejsze z biznesowego punktu widzenia (no co fakt, to fakt, niestety). Jednak, będąc osobą, która nie rzuca słów na wiatr, namówiłam rodziców na dodatkowe zajęcia włoskiego. Rodzice zgodzili się, twierdząc, że to słomiany zapał i niedługo mi przejdzie. Mijał semestr za semestrem, jednak ja nie przestawałam dzielnie wkuwać włoskich czasowników. Zajęcia prowadzone były przez przezabawnego lektora, który swoją energią niesamowicie zachęcał do nauki. Lektor był także nauczycielem włoskiego w moim liceum i to właśnie on zaproponował mi żebym wzięła udział w wymianach polsko-włoskich razem z osobami z klas równoległych z mojego liceum.
Udało mi się pojechać na dwie wymiany, jedną do Rzymu, a drugą na Sycylię. Idea wymiany zasadza się na tym, że na początku osoba z jednego kraju jedzie do drugiego i mieszka u rodziny swojego rówieśnika, a następnie ona gości tą osobę u siebie w domu. Jest to wspaniały sposób, żeby poznać nie tylko język i kraj, a także zwyczaje, odmienności, specyfikę codziennego życia w państwie odległego zaledwie 1000 km od nas, niby tak podobnego, a zarówno tak różnego. Włosi mają zupełnie inny tryb odżywiania, na śniadania piją kawę espresso i jedzą rogalik, koło 13 robią sobie przerwę na jakąś pastę, a posiłek właściwy jedzą o 20 czy 21 (czyli zupełnie na odwrót niż tradycyjnie u nas). Na Sycylii wszyscy wszędzie jeździli motorynkami i już po dwutygodniowym pobyciu brakowało mi w Polsce dźwięku nadjeżdżających skuterków. Po dwóch wymianach wiedziałam, że chce wrócić do Włoch, jeszcze kiedyś, na dłużej.
Zdając na studia, już wiedziałam, że będę się tam uczyć angielskiego i włoskiego, pozwalając językowi niemieckowi odejść w zapomnienie. Od początku bardzo chciałam jechać na Erasmusa i od razu jak tylko mogłam zdałam odpowiednie testy językowe, wypełniłam masę dokumentów i załapałam się na wyjazd do Włoch. Nasza uczelnia prowadzi program wymian z Universita’ Bologna, a dokładnie z wydziałem umieszczonym w oddalonym 50km w stronę morza Forli’. Wybrałam semestr letni, by móc jak najbardziej cieszyć się wspaniałym włoskim słońcem.
Forli’ jest niewielką, studencką mieściną (150.000 mieszkańców), w której znajduje się wszystko w miniaturze.
Co prawda, na początku ciężko mi było przywyknąć do swego rodzaju klaustrofobiczności tego miejsca. Jednak bardzo szybko spotykanie tych samych osób kilka razy dziennie, grafik imprez (we wtorki wszyscy idziemy na aperitivo do Pride, w środy na discopubu Oltremodo, w soboty na dyskotekę Click, w niedzielę do pubu Abeby) zrobiło się naprawdę zabawne. Wiedziałam, że mogę iść w ciemno do jakiegoś miejsca w dany dzień, a spotkam tam mnóstwo włoskich znajomych z uczelni czy Erasmusów.
Forli’ wyróżniało się jedną wspaniałą rzeczą, mianowicie działała tam bardzo prężna organizacja Koine, która pomagała absolutnie we wszystkim. Pomagali znaleźć mieszkania (jeszcze jak studenci byli w kraju, drogą mailową, a znajdywane mieszkania były w super lokalizacji, tanie i ładne), organizowali imprezy integracyjne (sławetna Cena di Erasmus, kiedy wywieziono nas za miasto do klimatycznej knajpki gdzie serwowano typowe dania kuchni Emilia Romagna i organizowano sielską potańcówkę), różne wycieczki po okolicy i do co ciekawszych miast (Wenecja, Rzym, Florencja).
Świetnym pomysłem było organizowanie raz w tygodniu specjalnych aperitifów, na które osoby z danego kraju miały za zadanie przygotować typowe potrawy swojej kuchni. W ciągu 5 mięsięcy miałam okazje spróbować dań z praktycznie każdego europejskiego państwa! My, jako Polki przygotowałyśmy sałatkę jarzynową i naleśniki z białym serem. Sałatka spotkała się z uznaniem, jednak naleśniki były wypluwane!! (a naprawdę były jadalne). Totalny szok!
Kiedy zrobiło się naprawdę ciepło (a już w połowie kwietnia można było spokojnie myśleć o opalaniu), normą stały się wyprawy do lokalnego parku w niedzielne popołudnia, żeby się poopalać, pograć w siatkówkę, pogadać. Czasami udało nam się zebrać i pojechać do odległego o 30 km Rimini, słynącego z jednej z najszerszych plaż w Europie. Perspektywa tego, że tylko pół godziny drogi pociągiem dzieli mnie od piaszczystej plaży i ciepłego morza, naprawdę dodawała otuchy podczas uczelnianego tygodnia.
Co do szkoły.. No tak, tu już tak nie było kolorowo. Realizowałam zaledwie 4 przedmioty (na mojej uczelni zdarzało mi się ich robić 15 w semestrze) i naprawdę przekonałam się jak czasochłonne może być studiowanie. Słynąca z wysokiego poziomu Universita di Bologna nie myślała nawet o tym, aby obniżać poziom dla przyjezdnych Erasmusów. Wymagano od nas dużo, jednak profesorowie także reprezentowali doskonały poziom, zawsze służyli pomocą, świetnie tłumaczyli i efektywnie przekazywali wiedzę. Jednak swoje trzeba było nad książkami odsiedzieć.
Szczęśliwie udało mi się zdać wszystkie egzaminy już w połowie czerwca i teoretycznie byłam wolna i mogłam wracać. Ale gdzie tam! Zachwycona cudownie rozwrzeszczanym i bajecznie kiczowatym Rimini, postanowiłam, że zostanę tam na wakacje. Wydrukowałam setkę CV, które dzielnie roznosiłam po pubach z Adriatyckiej Riwiery. Jako, że miałam już doświadczenie w pracy w barze z Teneryfy, nie było mi bardzo ciężko znaleźć pracy. Trafiłam do bardzo sympatycznego miejsca i bardzo szybko osoby z mojego staffu stały się moimi naprawdę dobrymi znajomymi. Praca w we wloskim pubie w tętniącym życiem Rimini była świetnym połączeniem sposobu na utrzymanie się w trakcie wakacji z dobrą zabawą i przyjemnie spędzonym czasem.
Koniec sezonu i niedobór turystów był bardzo bolesny. Lecz kiedyś musiała się skończyć ta ośmiomiesięczna przygoda we Włoszech, która była chyba najbardziej zwariowanym okresem w moim życiu.. Pozostaje mi tylko wierzyć, że po zakończeniu studiów rozpocznie się nowa, tym razem w Rzymie.