Moiazza Sud – smak ekspozycji. Część I – radość zdobywania

przez bedy

Relacja z sierpniowej wyprawy w Dolomity, której celem było zdobycie szczytu Moiazza Sud i pokonanie dolomickiej feraty ferat. Decydując się na zdobywanie wyniosłego wierzchołka Moiazza Sud wybraliśmy bardzo trudną trasę prowadzącą na jego oblicze.

Via Ferrata Gianni Costantini niewątpliwie jest królową dolomickich żelaznych dróg, o czym szybko się przekonaliśmy…

warto wiedzieć

Dolomity stanowią pasmo górskie leżące w północno-wschodniej części Włoch. Granica tego uroczego regionu biegnie poprzez dolinę Val Pusteria od strony północnej, dolinę Valle Isarco na zachodzie, dolinę Piane we wschodniej części oraz dolinę Val di Fiemme i dolinę Val Padola wyznaczające południową krawędź górskiego obszaru. Dolomity zajmują znaczną powierzchnię należącą do prowincji Belluno, Trydent i Bolzano, ich specyfika polega na tym, że składają się z masywów skalnych oddzielonych dolinami.

Najwyższym wierzchołkiem Dolomitów jest Punta Penia (3343 m.) należącym do pokrytego lodowcem masywu Marmolada. Pozostałymi wyróżniającymi się szczytami i grupami górskimi są Antelao, Tofany, Fanes, Corda da Lago, Cristallo, Sorapiss, Lavaredo, Sella, Sasso Lungo, Marmamole, Civetta, Moiazza, Pale, Pelmo.

Moiazza stanowi postrzępiony masyw górski, znajdujący się we wschodniej części Dolomitów, który łączy się w północnej części, poprzez przełęcz Forcella della Sasse z dużo większą grupą Civetta. Od strony zachodniej masyw jest otoczony wijącą się wzdłuż rzeki Corpassa doliną Val Corpassa.

Od wschodu graniczy z doliną Val de la Grava i rozległą przełęczą Passo Duran, skąd rozpoczyna bieg w kierunku grupy Moiazza większość szlaków turystycznych. Na południu, wzniesienia łagodnie opadają ku sympatycznej mieścince Agordo. Najwyższym szczytem masywu Moiazza jest wznoszący się na wysokość 2878 m okazały wierzchołek Moiazza Sud, na który prowadzi wybitna Via ferrata Gianni Costantini.

nocleg

Podczas naszego pobytu w Dolomitach ze względu na możliwość obcowania z przyrodą preferowaliśmy nocowanie na dzikich obozowiskach. Przebywając w pobliżu grupy Moiazzy zaledwie dwadzieścia pięć minut drogi z przełęczy Passo Duran odnaleźliśmy murowany domek tkwiący na polanie Malga Duran.

Mieszcząca około dwudziestu osób chatka stanowi idealne miejsce noclegowe dla przechodnich turystów i schronienie w razie załamania pogody. Sympatyczny domek posiada kuchnię wyposażoną w stół, krzesła i palenisko oraz poddasze składające się z dwóch pomieszczeń idealnych do spania.

Na zewnątrz przybudowane jest miejsce służące do spożywania posiłku na powietrzu. Przed domem jest usytuowany kran z pitną wodą i murowanym korytkiem. Dokoła rozciągają się piękne widoki na góry i doliny.

Ważną zasadą przebywania w domku jest posprzątanie po sobie, ponieważ chatka żyje własnym życiem i brak tu serwisu sprzątającego.

Innym dogodnym miejscem na spędzenie nocy w tej okolicy jest polana Malga Caleda Vecchia leżąca przy trasie nazywanej Strada Provinclale del Passo Duran biegnącej z przełęczy Passo Duran w stronę Agoro.

W bliskim sąsiedztwie wartkiego strumyka na zielonej łące znajdują się perfekcyjne miejsca do dzikiego obozowania, wyposażone w stoliki ławeczki, a nawet paleniska. Widok gór i panująca cisza w tym miejscu są zdumiewające.

Korzystając z tego rodzaju noclegu należy pamiętać o zasadzie rozbijania namiotu o zmierzchu i składania o poranku, ponadto należy unikać miejsc oznaczonych tabliczką „No camping”.

W sytuacji, kiedy zaskoczy nas zła pogoda podczas wędrówki ferratą Costantini lub, jeżeli trasę pragniemy rozłożyć na dwa dni możemy skorzystać z budki biwakowej Bivacco Ghedini, w której znajdują się cztery prycze z kocami do dyspozycji górskich piechurów. Innym schronieniem jest kapsuła biwakowa Bivacco Grisetti ulokowana w znacznym oddaleniu od ferraty, która jest wyposażona w dziewięć miejsc noclegowych.
dojazd dojazd

dojazd Moiazza Sud

Wyruszając w podróż własnym samochodem obierając punkt docelowy miejscowość Cortina d’ Ampezzo można dotrzeć pokonując trasę w różnoraki sposób.

Przez Czechy i Austrię, kierując się przez następujące miejscowości: Cieszyn, Brno, Wiedeń, Graz, Lienz.

Przez Niemcy i Austrię, przemieszczając się przez kolejne miasta: Zgorzelec, Drezno, Chemnitz, Norymberga, Monachium, Innsbruck, Brenner.

Osobiście preferuję przejazd przez Niemcy ze względu na znakomite, bezpłatne autostrady. Pomimo nieco okrężnej trasy docieramy na miejsce często w czasie krótszym niż przez Czechy i Austrię. W celu uniknięcia opłat za przejazd przez autostradę austriacką i przełęcz Brenner stosuję mały skrót.

Mianowicie jadąc autostradą z Monachium na Innsbruck na pograniczu niemiecko-austriackim kieruję się na miejscowość Ebbs a następnie Kössen, St. Johann, Kitzbühel, Mittersill docierając do tunelu Felbertauern, który ciągnie się ponad 5km we wnętrzu góry. W tym miejscu ponosimy jedyną opłatę za przejazd tunelem w granicach 10 euro. Podróżując dalej docieramy kolejno do Matrei, Lienz i Cortiny d’ Ampezzo.

Udając się pod masyw Moiazza musimy jechać dalej trasą SR48. Zaraz za osadą Pocol odbijamy w lewo na drogę SP 638 w stronę Selva di Cadore, a kiedy tam dotrzemy skręcamy w lewo na szosę SP 251, mijając mieścinki Santa Fosa, Pesccul, Palafavera, Pecol, Zoldo Alto, dotrzemy do osady Villa.

Tam skręcamy w prawo na trasę SP 347, która biegnąc poprzez górskie miasteczka Cordelle, Gavaz i Chiese doprowadzi nas na przełęcz Passo Duran.

opis wyprawy

Ten dzień przeznaczony był na odpoczynek, jednak popołudniu spakowaliśmy plecaki w najbardziej potrzebne rzeczy. Pozostawiliśmy pojazd na przełęczy Passo Duran, poczym rozkładając kije trekkingowe ruszyliśmy po gliniastej łące pod górę.

Wymijając grzechoczące dzwonkami krowy pokonywaliśmy delikatne wzniesienie brnąc po błotnistej nawierzchni. Dobrnęliśmy do ubitego szlaku, po którym marsz był zdecydowanie mniej meczący.

Doszliśmy do zielonej polany, na środku której stał mały domek. To był nasz dach na dzisiejszą noc. Schodząc na ujmującą halę zauważyliśmy kilku turystów w otoczeniu chatki. Grzecznie przywitaliśmy się z gromadą Włochów. Siadając na ławeczce przed schroniskiem topiliśmy wzrok w okolicznych masywach osaczonych ciemnymi chmurami, które od czasu do czasu rozświetlały się pomarańczową poświatą.

Obserwowałem z niepokojem niebo, twarz otulały coraz chłodniejsze podmuchy górskiego wiatru. Schowaliśmy się we wnętrzu chałupki. Na twardej podłodze rozłożyliśmy miękkie śpiwory, w których ciepło się wkomponowaliśmy. Na zewnątrz rozszalała się burza, okazując swoją potęgę donośnymi grzmotami. Niebo płaczliwie rozdzierało się białymi błyskami, po czym sypnęło zmarzniętym kulistym opadem.

Wielkości przepiórczych jajek grad coraz intensywniej uderzał o dach wywołując olbrzymi hałas. Patrzyłem na Katarzynę jak porusza ustami próbując domyśleć się, co mówi. Za małym okienkiem zapanowała sroga zima, wzgórza pokryła śnieżna skorupa, silny wicher targał drzewami, niebo prószyło lodowym grochem, intensywne błyski pozwalały dojrzeć zrozpaczony krajobraz. Raz dzień, raz noc, przeplatał się wizerunek. Wspólnie stwierdziliśmy, że to chyba kres naszej wyprawy.

Nawałnica znacznie się uspokoiła chowając w zacisze swój temperament. Śnieżny ekspres w czarnym niebie został zasunięty. Opad ustawał, a my mogliśmy przekrzykiwania zamienić w szepczącą rozmowę. Zaniepokojeni następstwami nocy wtuliliśmy głowy w puch śpiwora próbując zasnąć.

Po tak dynamicznej ofensywie nastał słoneczny poranek. Przebudzony, energicznie poderwałem się do okna. Panująca kilka godzin wcześniej zima spłynęła w dolinę. Namówiłem partnerkę by szykowała się do wyjścia, ponieważ pogoda była obiecująca. Ja tymczasem pomknąłem na dół sprawdzić stan samochodu.

Moje obawy były zbędne, gdyż pojazd stał nienaruszony. Szybkim krokiem pomknąłem z powrotem niosąc dobre wieści. Wsuwający śniadanie znajomi widząc moją zdyszaną osobę podnieśli kciuki do góry na znak szacunku.

Czule pożegnaliśmy serdeczne towarzystwo i wyruszyliśmy na szlak nr 549 prowadzący pod upragnioną Via ferrate Gianni Costantini. Zawędrowaliśmy do schroniska Rifugio Bruto Carestiato. Uzbroiliśmy się w uprzęże i lonże do asekuracji. Podeszliśmy pod ścianę, na czystym lazurowym sklepieniu nie widniał nawet jeden obłok. Pierwsza ruszyła Kasia z impetem wpinając się w stalową poręczówkę.

Zastukotał karabinek, który przesuwając się po chropowatej linie niósł w dal specyficzny łoskot. Szukając dogodnych miejsc na oparcie podeszew partnerka sprawnie trawersowała kamienny mur. W mgnieniu oka dotarła do płaskiej ściany charakteryzującej się brakiem wszelkiego rodzaju chwytów.

Nastąpiło chwilowe zawahanie połączone z niepokojem. Wypowiedziane na krótkim wydechu słowa „Chyba nie dam rady” dotarły do moich uszu. Głośno instruowałem „tarcie na stopach i dajesz do przodu”. Z pewną dozą niepewności sprytna dziewczyna wkleiła się w ścianę mocno zapierając podeszwy butów o gładką płytę, przerzuciła ciężar ciała do kolejnego przelotu jednocześnie przepinając lonże, poczym gwałtownie wspięła się na górski mostek.

Ucieszona, ale z niewyraźnym wyrazem twarzy czekała na mnie. Teraz moja kolej, sunąłem po twardym urwisku wkomponowując palce w najdrobniejsze wyżłobienia trąc buciorami o nasłonecznioną skałę. W moment stałem u boku kompanki. Po krótkiej wymianie opinii na temat trasy wbiliśmy się w kolejną płaskość.

Nadal prowadzi Katarzyna Wielka, a ja niczym oddany giermek podążam za jej cieniem. Po wykonaniu kolejnego krótkiego trawersu po półce, na której mieściła się połowa stopy rozpoczęliśmy wspinaczkę po stromiźnie porośniętej kępkami trawy i kosodrzewiną. Ekspozycja nabierała rozmachu.

Daleko w dole snuła się kamienna dróżka, po której maszerowali kurczący się turyści. Sukcesywnie zaczepiając karabinki za kolejne przeloty pięliśmy się ku szczytom pozostawiając w otchłani zielonkawą dolinę. Wtapiając się w zacienioną, chłodną ścianę zadzierałem coraz wyżej kolana by dosięgać butami dogodnych występów. Dłonie mocno obejmowały klamkowate zagłębienia.

Utrzymywaliśmy sprawne tempo wyprawy, za plecami odsłaniały się coraz śmielsze widoki. Górska towarzyszka wlepiona w zimną, mokrą płaszczyznę pionu walczyła z niedogodnościami terenu. Wdrapując się w jej ślady opuszczałem wilgotne podłoże przeskakując na nasłonecznioną skałę.

Zygzakowata lina doprowadziła do kolejnej rampy gdzie Kasia skontrolowała i wyrównała poziom cukru w organizmie. Kilka łyków wody i naprzód, do góry marsz. Na tym etapie pionowa stromizna przeistoczyła się w poszarpane zbocze. Ogrom pobliskiej, gigantycznej powierzchni masywu trochę mnie przytłaczał.

Czułem się tu taki malutki, całkiem zbędny, uzależniony od sił natury. Forsowaliśmy krótkie, spadziste fragmenty trasy zakończone zwartym gzymsem. Szybkie wspięcie i witaliśmy skalisty ganek, na którym można było chwilę odsapnąć. Unosiliśmy się wzdłuż poręczówki, nade mną partnerka, widzę jej podeszwę atakującą następny rant. Słońce piecze coraz obficiej, gorącymi promieniami pukając w kask. Odchylam głowę lekko zerkając za siebie.

Górska panorama obnażyła swoje piękno, spadziste wierzchołki otoczone u podstawy połaciami polan i zieleniną świerków wybitnie przykuwały wzrok. W dali zauważyłem kilku sprawnie drepczących górołazów. Po chwili udostępniliśmy im przestrzeń by łatwo mogli nas wyminąć. Górskie pozdrowienie i krótkotrwała wędrówka razem, po czym zniknęli komponując się w okazałość masywu.

Efektywnie przemierzaliśmy nachylone zbocze zbliżając się do brzegu pokonywanego urwiska. Obserwowałem zmagania kompanki, nie pojawiały się żadne niepokojące sygnały.

Twarda babka jedynie zadzierała nosek wypatrując szczytu, od czasu do czasu zajadając się granulkami pozostałego między kamieniami gradu. Głośne chrupanie zmarzliny zazwyczaj były akcentowane okrzykiem „dobre te groszki”. Niekiedy sam szarpnąłem kilka zimnych drażetek, by ugasić pragnienie. Nasz szlak dobiegł do nachylonej, eksponowanej płyty odznaczającej się brakiem dogodnego oparcia.

Tym razem ja prowadziłem wkraczając w trawers ściany. Blokując czubki butów na drobnych występach przemierzałem gładką płaszczyznę poszukując ostrych kantów. Sprytnie przekładając karabinki lonży pokonywałem przepaściste przejście. W moje ślady wystartowała lekko zaniepokojona dzierlatka.

Słowami otuchy wspierałem ją nieustannie. Podczas przepinania lonży na jej twarzy malował się zachłanny trud, ale nie odpuszczała walcząc z nieprzychylnością formacji. Wstawiła się w skąpą stromiznę ostrożnie przekraczając skraj otchłani. Dalej weszliśmy w pionową, garbatą, jednak znakomicie urzeźbioną powierzchnię.

Początkowo wdrapywanie się ułatwiały metalowe szczeble, jednak dalej skała częstowała nas swoimi lekko odchylonymi kształtami. Bardzo gęsto umocowana lina dając swoiste poczucie bezpieczeństwa, zmuszała do częstego przesuwania asekuracji. Wspinając się po pionowej konstrukcji dolomitu rozkoszowałem się masowo występującymi szorstkimi krawądkami.

Zmęczone palce z radością nurkowały w kamiennych wgłębieniach pozwalając mięśniom przedramienia wciągać ciężar ciała i wypchanego plecaka. Tkwiąc w stromiźnie kątem oka spojrzałem w dół. Uuu… daleko do równiny i sporo powietrza pod butami. Nieco niżej operatywnie mieszała karabinkami odważna kobitka płynnie wdzierająca się w skomplikowany element zacienionego muru.

W sąsiedztwie głęboko w toń nieba wrastała nasłoneczniona, niezwykle równa żółtobrązowa ściana, której urok i magia hipnotyzowały wywołując zdumienie. Wyrywając się z jej czaru zachwycałem się rozmaitością obmacywanych chwytów. Ponownie zwracam wzrok ku Katarzynie analizując jej stan kondycyjny.

Partnerka w lekkim przykurczu, wciskając plecy w zagłębienie odpoczywała spokojnie manewrując lonżą. Po chwili znowu wyszła na płaską płytę, zaciskając zęby podciągała całe ciało na filigranowych łapkach luźno zapierając się nogami. Czyli wszystko w porządku. Wyeksponowana spadzistość przyozdobiła się w subtelne przewieszenia garbiąc skalną strukturę.

Błyskawicznie wtargnąłem na poszarpane ukształtowanie wkręcając palce w najdrobniejsze zakamarki. Wciśnięte w kamienną stromiznę kończyny nie pozwalały zrzucić się w czeluść. Spiętrzone mięśnie barków przerzucały tułów piętro wyżej, nogi operatywnie podążały za resztą spracowanego ciała znajdując stopnie na końcówki butów. Cóż za harmonia, każde ogniwo organizmu tworzy zgrany zespół, a nad nimi czuwa wytężony umysł zabezpieczający przed popełnieniem błędu.

Chwytam mocnym uściskiem dłoni skraj pochyłości nad głębią urwiska. Koniuszki obejmują ostry rant, twarda skała tnie naskórek warstwa po warstwie. Czułem znikomy ból, przysłaniany fascynacją śmiało poprowadzonej drogi. Balansując ciałem dziarsko pokonywałem następne wybrzuszenia. Pionowa przeszkoda po chwili zakończyła się a ja stałem na jej brzegu wyglądając za kompanką.

Kasia pruła wzdłuż poręczówki chyba coś pod nosem klnąc przez zwartą szczękę. Wgramoliła się na górski balkon i wycierając czoło sapnęła, robimy odpoczynek. Zmęczona turystka pospiesznie skontrolowała cukierki. Glukometr nakazał bezzwłoczną konsumpcję słodyczy. Specyficznie chrobocząc znikały kęsy czekolady w ustach przemęczonej dziewczyny. Pilnie monitorowałem mapę określając kierunek eskapady. Oddaliśmy się dalszej wyprawie wodząc nosem za zapachem wiatru.

Dreptaliśmy po piargowym zboczu kształtem przypominającym podkowę. Kruche bryły skalne, wraz z rozsypaną drobnicą stanowiły zdradliwe podłoże. Stąpając po niestabilnych odłamkach czuliśmy się nieswojo, ponieważ na tym wycinku brakowało ubezpieczającej liny. Luźny grunt wyślizgując się z pod butów wywoływał zachwiania. Zataczając półkole ostrożnie wędrowaliśmy uważając na wszelkie potknięcia.

Po kilku minutach wkomponowaliśmy się w pochyły żleb chwytając umocowaną w kamienistej glebie poręczówkę. Pięliśmy się w stronę wierzchołków krocząc po nabierającym spadzistości, rynnowym ukształtowaniu obszaru.

Iglasta dolina zmieniała się w odległy bezkres, a my stanowiliśmy minimalne punkty pozostawione w dostojności wypukliny. Podejście tworzyło schody o coraz wyższych stopniach. Wydatnie zadzieraliśmy nogi przechodząc kolejny uskok skalny, jednocześnie mocno wyciągając ręce, by sięgnąć karabinkiem stalowego przelotu.

Dłonie macały obsypane pyłem bloki wciągając korpus organizmu. Kolejna wpinka, następny krok, ponowne urwisko zaprowadzają nas na delikatny wierzchołek La Cattedrale, a następnie pokonując łatwy grzbiet znaleźliśmy się na szczycie głównej grani Cresta delle Masenade.

Okazały, usypany z kamieni kopczyk przywitał nas na rozległym wzniesieniu. Zrzuciliśmy plecaki, siadając na twardych głazach upajaliśmy oczy pokaźnymi widokami. Dookoła roztaczała się biel Dolomitów porośnięta u podstawy drzewostanem. Naprzeciwko pozdrawiał nas wytworny Monte Pelmo, a gęste pofałdowane chmury wisiały wysoko nad szczytami. Na grzbiet dotarł zespół wesołych Czechów.

Jak przystało na ludzi gór przywitaliśmy się serdecznie. Wszyscy byliśmy przekonani, że znajdujemy się na szczycie Moiazza Sud. Chłopaki nawet podnieśli ręce do góry na znak triumfu. Przyglądając się okolicy rozpocząłem sesję zdjęciową pobliskiego krajobrazu. Dręczyły mnie pewne wątpliwości, trasa była zbyt krótka by już dotrzeć do celu, a pobliski, jakże zjawiskowy masyw wyrastał na dalszym kursie ferraty.

Gwałtownie rozłożyłem mapę, wodząc po niej palcem doszedłem do wniosku, iż docelowy obiekt stanowi pobliski górotwór. Energicznie wskazałem ręką na pasmo wygłaszając, że to jest Moiazza Sud. Nowi znajomi pokiwali opuszczonymi głowami. Za sobą mieliśmy zaledwie przebytą południową ścianę masywu, przed nami jeszcze szmat drogi.

Przepłukaliśmy gardło chłodną mineralką i zebraliśmy się do kolejnego etapu wyprawy. Konkretny wysiłek połączony z upalnym powietrzem znacznie uszczupliły zapasy wody. Postanowiłem od tej pory nie wypić ani kropelki, by wystarczyło płynu dla mojej kobietki. Ruszyliśmy po grani, oczarowani wybornymi widokami brnęliśmy na zachód. Wspólnie z czeskimi kamratami dotarliśmy do przełęczy Forcella delle Masenade.

W dali zarysowywał się wizerunek czerwonej kopuły biwaku Grisetti kontrastującego z zielonym otoczeniem. Wysportowana męska ekipa wyprzedziła nas forsując kamienistą dróżkę. Kręta ścieżka wiła się po sypkim zboczu. Przemierzaliśmy piargi solidnie zapierając się kijami. Czułem jak w głowie pulsowały tętnice, na skroniach osiadało zmęczenie nasycone monotonią podejścia.

Ciężki plecak upijał w ramiona, oddech stawał się płytszy. Robimy częstsze postoje. Partnerka kilkukrotnie uzupełnia poziom cukru. Wskrabujemy się po miałkim stoku starając się by stopy nie uciekały niżej. Przeszliśmy dokuczliwy urywek ferraty stając u progu kolejnej ściany. Panowie wtargnęli na trawers płaskiej podpory wzajemnie podając sobie dłoń. Kiedy przebrnąłem wzdłuż stromizny wyciągnąłem grabę oferując pomoc, która jak zawsze została zlekceważona.

Kluczowy element Kasia przeszła sama, co zdecydowanie zaskoczyło Czechów. Wspinaliśmy się pionową wyrwą w kierunku górskiego grzebienia. Korzystając z bogatych występów osadzonych w pochyłej płaszczyźnie wkręcamy się wzdłuż stalowego ubezpieczenia. Przepuszczając schodzących turystów przełamaliśmy końcowy odcinek ataku szczytowego.

Byliśmy na miejscu, ułożony z niewielkich głazów solidny kopiec wskazywał upragnione miejsce. Po całodniowej tułaczce dobrnęliśmy do wyniosłego szczytu Moiazza Sud, który rzucając kłody pod nogi w końcu wpuścił nas na swoje oblicze. Staliśmy na wysokości 2878 m upojeni euforią. Otaczały nas niesłychanie okazałe widoki. Strzelista korona masywu na tle błękitnej głębi. Wysoko zawieszone kłębowiska ledwo sięgały wierzchołków, nie mając, o co podrapać puszystej powłoki.

Nieco poniżej najeżona turnia mieniąca się rozmaitością kolorów w ostrym słońcu, a za plecami otchłań tuląca się głębokim uściskiem do skał. Przemierzam rozległe wzniesienie napawając oczy bezkresem scenerii. Zmęczona dziewczyna wypiła resztkę cieczy do ostatniej kropelki, czuję kłopoty, ale wszyscy rozkoszujemy się byciem w ekscytującym miejscu. Czescy dżentelmeni częstują złaknioną kobietę własnym napojem, który jest pochłaniany z wdzięcznością.

Butelka została skierowana w moją stronę, odmówiłem nie chcąc narażać darczyńców na braki, chociaż język chciał odpaść z wysuszenia. Pstrykamy pamiątkowe fotki uwieczniając chwile uniesienia. Panowie zdziwieni obecnością płci przeciwnej w tym ekstremalnym punkcie fotografują się w towarzystwie atrakcyjnej babeczki. Słońce na nieboskłonie przesuwało się ku horyzontowi, co stanowiło dodatkowe zmartwienie…

Poprzedni

Grzybowe risotto

Moiazza Sud – mmak ekspozycji. Część II – trwoga i walka

Następny

Dodaj komentarz