Moiazza Sud – mmak ekspozycji. Część II – trwoga i walka

przez bedy

Relacja z sierpniowej wyprawy w Dolomity, której celem było zdobycie szczytu Moiazza Sud i pokonanie dolomickiej feraty ferat. Decydując się na zdobywanie wyniosłego wierzchołka Moiazza Sud wybraliśmy bardzo trudną trasę prowadzącą na jego oblicze.

Via Ferrata Gianni Costantini niewątpliwie jest królową dolomickich żelaznych dróg, o czym szybko się przekonaliśmy…

pogoda

Noce i poranki były raczej chłodne pomimo słonecznej aury w ciągu dnia. W godzinach przedpołudniowych panowała upalna pogoda, na błękitnym niebie pojawiały się jednostkowe chmury. Wiatr był słaby umiarkowany.

Późnym wieczorem zachmurzenie znacznie się zwiększyło, ale było połączone z przejaśnieniami. W nocy napotkaliśmy przelotną burzę, gwałtowną, połączoną z solidnym gradobiciem. Następny dzień był gorący i słoneczny z małymi przelotnymi zachmurzeniami, natomiast noc była bezchmurna i bardzo zimna.

Pogoda w Dolomitach jest dosyć zmienna, niekiedy wyładowania atmosferyczne mają miejsce również w godzinach popołudniowych jednak najczęściej występują nocą. Opadom deszczu na znacznych wysokościach często towarzyszy grad lub śnieg. Najdogodniejsza pogoda do uprawiania turystyki górskiej jest w pierwszej połowie sierpnia.

informacje praktyczne informacje praktyczne Moiazza Sud

Via Ferrata Gianni Costantini bez wątpienia zasługuję na miano dolomickiej ferraty ferrat. Stanowi ona wybuchową mieszankę kluczowych elementów wszystkich tras górskich, znajdujących się w Dolomitach.

Przede wszystkim ferrata jest bardzo długa, mamy tu doczynienia z pionowymi ścianami, wyeksponowanymi trawersami, usypującymi się piargowymi zboczami, skalistymi graniami oraz z całkowitym brakiem wody.

Ferrata składa się z kilku charakterystycznych etapów. Pierwszy z nich jest śmiało poprowadzony na wierzchołek La Cattedrale przez pionowe stromizny, gładkie ściany i wąskie półki. Drugi fragment, nieco łatwiejszy wiedzie granią Cresta delle Masenade, która przechodzi w uciążliwe piargowe podejście pod kopułę szczytu Moiazza Sud. Z tego miejsca warto wspiąć się po spadzistym graniastym terenie na urodziwy wierzchołek, co razem z zejściem zajmuje około godziny.

Kolejny odcinek stanowi dojście wąską półką nad głębokim urwiskiem do przełęczy Forcella Nevere. Praktycznie w tym miejscu kończy się ferrata Costantini, ale nie trudności, bowiem pozostaje jeszcze zejście żlebem w stronę doliny, gdzie towarzyszą nam liczne uskoki i płyty obsypane drobnymi odłamkami skalnymi.

Po pokonaniu żlebu wędrujemy cienką ścieżką do schroniska Rifugio Bruto Carestiato. Na przejście samej via ferraty Costantini potrzebne jest minimum dziesięć godzin. Zestawienie trudności tej urozmaiconej trasy stanowi miksturę, której przełknięcie może zakończyć się solidną czkawką.

opis wyprawy Moiazza Sud

Pobudzeni pomaszerowaliśmy w stronę zejścia, poczym opuszczając się po stalowej żyle dotarliśmy do skalistej rampy zwanej Cengia Angelini. Życzliwi kumple uraczyli nas resztką Red Bulla, smakował wybornie.

Kołkowaty język zwiotczył się na moment poczym wrócił w stan odrętwienia. Wędrowaliśmy szlakiem zejściowym składającym się na kolejny etap żelaznej drogi. Chłopaki ruszyli przodem, a my dreptaliśmy po ich śladach. Przemieszczaliśmy się po szerokiej półce wyżłobionej po środku monstrualnej pionowej bryły dolomitu.

Czuć aromat przepaści, wystarczy jeden niefortunny krok by poszybować w zapomnienie, jednak przed osiągnięciem dna czeluści wszystkie modlitwy zostały by odmówione bez pośpiechu. Idealne miejsce do uprawiania B.A.S.E jumpingu, co akcentowali udając, że skaczą w rozpadlinę, wędrujący przodem wesołkowie. Sympatyczna ścieżka zwieszona w stromiźnie niekiedy kurczyła się wzmagając skupienie.

Szlak stał się na tyle ciasny, że przebycie go wymagało rzetelnego wychylenia się w kierunku urwiska. Przeciągnąłem karabinek lonży w celu przepięcia go za koleiny przelot. Złapałem za wypukłą skałę i odważnie wysunąłem ciało ku bezkresnej głębi stąpając po wąskim gzymsie. Przeszedłem na drugą stronę narożnej skamieliny gdzie znacznie szersza dróżka biegnąc w poprzek kamiennego bloku opadała ku przełęczy. Zaraz za mną ciekawy element drogi raptownie przebrnęła partnerka.

Przemieszczając się po kamienistej rampie zauważyłem, że prędkość kroku kompanki niepokojąco spadła. Uciekające na zachód słońce nadal intensywnie opiekało twarz wysuszając naskórek. Niejednokrotnie zgarnialiśmy z skalnych zagłębień resztki gradu. Chłodne kulki rozpływały się w spękanych ustach niosąc krótkotrwałe ukojenie. Katarzyna radośnie powtarzała „moje ulubione groszki”.

Sukcesywnie docieraliśmy do końca morderczej ferraty, mijając żółtawobrązowe dostojne wzniesienia piętrzące się ku granatowemu sufitowi. Na trafiliśmy na zalegającą na skraju wyrwy stertę zmrożonego śniegu. Spragnieni łapczywie targaliśmy zimne i mokre gałki bieli. Zęby mieliły drobne kryształki lodu, gardło wykazywało problem z połknięciem zimnej cieczy jednak, kiedy obronne sidła przepuściły płyn, specyficzny chłodek docierał do dna żołądka. W oddaleniu widzieliśmy zieloną z czerwonym dachem biwakową budkę i schodzących ku przełączy Forcella dalle Nevere ludzi.

Nagle jeden z zaprzyjaźnionych górołazów potknął się zrzucając pokaźny głaz, który odbijając się niczym piłka od piargowej powierzchni mknął w stronę turystów. Wszyscy panicznie krzyczeliśmy ostrzegając przed toczącym się niebezpieczeństwem.

Śmiałkowie w mgnieniu oka odskoczyli na bok udostępniając wolny tor rozszalałemu odłamkowi. Wielki kamor szczęśliwie zaparkował na śnieżnobiałej pokrywie lodowczyka. Powróciliśmy do wędrówki. Schodząc miałkim stokiem osuwaliśmy się po żwirowej drobnicy. Kije trekkingowe chroniły przed niefortunnymi upadkami.

Doszliśmy do uprzednio widzianego z góry drewnianego biwaku Ghedini bogato zapatrzonego w prycze i koce.

Widząc narastające zmęczenie towarzyszki zastanawiałem się nad pozostaniem tutaj na nocleg, jednak brak wody i sugestie Kasi skłoniły nas do zejścia na sam dół. Jedynie rzuciłem na wiatr „musimy przyspieszyć”, po czym ruszyliśmy długim żlebem ku dolinie. Chwilami szlak ubezpieczała stalowa lina, aczkolwiek w wielu miejscach musieliśmy zdrowo koncentrować się stąpając po niezabezpieczonych płytach obsypanych okruchami dolomitu.

Dogoniliśmy dwójkę powolnych włoskich turystów, z którymi mijaliśmy się podczas ataku szczytowego. Nie wiadomo, czemu nie chcieli udostępnić nam przejścia opieszale gramoląc się po poszarpanej skale. Znużeni, lekko podenerwowani i spragnieni snuliśmy się w ich cieniu. Zapadał zmrok, słońce chowało się za wzniesienia gór rzucając cień na dolinę. Ostro zirytowałem się, kiedy ociężały piechur wdał się w beztroską rozmowę przez telefon nadal blokując przejście.

Nie ukrywając wzburzenia ominęliśmy niepoważnych osobników, przedzierając się po sąsiednich głazach. Dalszą wędrówkę w dużej mierze utrudniało nam kruche podłoże i dokuczliwy brak wody. Partnerka drastycznie zaczęła słabnąć poczym usiadła oznajmiając, że nie ma siły dalej iść.

Chwilę odpoczęliśmy, Katarzyna wsunęła ostatni kawałek czekolady utrzymując prawidłowy poziom cukru. Maszerując dalej wycieńczona dziewczyna przemieszczała się człapiącym krokiem. Nie mogliśmy przyspieszyć, a sytuacja coraz bardziej tego wymagała.

Co jakiś czas pocieszającym tonem informowałem, że jesteśmy już blisko celu, w rzeczywistości zdawałem sobie sprawę jak daleką drogę mamy jeszcze do przebycia. Męczący szlak zejściowy dobijał stopy, ból przeszywał palce gniecione o czubek buta, który ślizgał się na sypkiej powierzchni.

Znużenie ogarniało całe ciało, w uszach dudnił tętniący puls nadając rytmiczną melodię kroczącym nogom. Starałem się nie odrywać spojrzenia od opadającej z sił kobietki. Robimy kolejny postój, z plecaka wyciągnąłem strzępek zgniecionych kanapek. Nakazuję zjedzenie ich w celu nabrania sił.

Kompanka uporczywie wciska do ust kruszące się pieczywo, które nie chce przecisnąć się przez wyschnięty przełyk, z trudem połknęła szorstki prowiant. Następnie w żółwim rytmie powróciliśmy do tułaczki. Słyszeliśmy wzbudzający nadzieję szum spływającej wody. Po czasie zorientowaliśmy się, że to ciek szemrzący głęboko pod kamieniami, na których staliśmy.

Rozdrażnienie z podłamaniem obarczało zmysły. Towarzyszka ponownie słabnie, palcem wydłubuje z kieszeni resztki rozpuszczonej czekolady wyjadając znikome ilości pożądanej słodkości. Dopadła mnie natężona obawa, starałem się tego nie okazywać, by nie pogorszyć stanu marniejącej podróżniczki. Kasia kolejny raz kucnęła oświadczając, że nie da już rady. Zdenerwowany krzyczę, że nie wolno dopuszczać takiej myśli. Tłumaczę mniej donośnym głosem „To, co masz w głowie to i w nogach, dasz radę to już nie daleko”.

Wątłym krokiem wycieńczona turystka snuła się po kamienistych schodach. Nagle dostrzegliśmy cienką stróżkę wody na skale, mocząc brodę pospiesznie zanurzyliśmy w niej twarze. Zachłannie chłepcąc podładowaliśmy bateryjki organizmu. Jakiś czas schodziliśmy żwawszym marszem.

Żeńska część zespołu ponownie smętnieje. Chwiejne stąpanie sygnalizuje ubytek mocy. Usiłowałem zabrać jej plecak, jednak uparciuch nie chciał oddać. Odnaleźliśmy malutką kałużę, do której wpadało pasemko świeżej wody.

Ciecz nie daje nabrać się w butelkę, więc pijemy bezpośrednio z gliniastej sadzawki pochłaniając płyn na zapas. Podregenerowani podążaliśmy w stronę kosodrzewiny. Dolina otulała się szarą poświatą, coraz szybciej ukrywając się w czerni zmierzchu. Pozostawiliśmy za sobą nudny żleb wkraczając w ubitą momentami błotnistą ścieżkę pośród iglaków.

Idziemy przed siebie ocierając się o żywiczne gałęzie. W mgnieniu oka zapadł zmrok, na atramentową toń wkroczył w pełni okazały księżyc. Jego blask był na tyle silny, że włączenie czołówek stało się zbędną czynnością. Pokazuje Katarzynie migoczące w oddali światło schroniska, obwieszczając kojącym głosem, że już bliziutko. Na niewiele to się zdało, dziewczyna snuła się na nogach jak cień.

Decydującym gestem zabrałem jej plecak i podręczne gadżety. Na barku tkwił dodatkowy balast w ręku dwie pary kijków. Niczym nocne owady podążaliśmy w stronę ciepłego blasku. Wielki, okrągły księżyc nieprzerywalnie obserwował nasze wzmaganie. Wycieńczone nogi partnerki odmówiły posłuszeństwa, zmęczenie osiągnęło maksymalny pułap.

Siedząc na płaskim głazie Katarzyna proponowała bym udał się po pomoc pozostawiając ją w tym miejscu z zapaloną lampką na czole. Odczuwałem trwogę obawiając się, że stracę bliską sercu kobietę. Zareagowałem wrzaskiem mobilizując do działania, „wstawaj idziemy dalej”, następnie zmiękczony głos uświadamiał, że cel jest oddalony zaledwie o kilka kroków.

Uniosłem wiotkie ciało dziewczyny wsuwając się pod jej ramię. Kompanka włóczyła nogami, stanowiąc podporę targałem wszystkie klamoty uważając by nic nie zgubić. Mijaliśmy monstrualne ściany masywu, dookoła rozsypane kamienie odznaczały się w jasności poświaty.

Nierówne podłoże utrudniało prowadzenie osłabionej turystki. Wkleiliśmy się w wąską dróżkę pośród choinek, Katarzyna czując bliskość schroniska wędrowała już o własnych siłach. Słyszeliśmy coraz donośniejsze głosy, kiedy wynurzając się z gęstwiny iglaków zobaczyliśmy górski domek stanowiący ratunek.

Gwałtownie zrzuciłem wszystkie szpargały, czym prędzej podążając do baru. Bufet był już nieczynny, panicznie proszę obsługę o otworzenie. Kupuję wodę mineralną i tabliczkę czekolady. Pospiesznie płacąc wybiegłem na ganek schroniska. Kasia odpoczywając na ławce dokonywała pomiaru cukrów.

Wynik lekko za wysoki, więc słodycze nie potrzebne, podaję wodę, która jest łapczywie połykana w szybkim tempie. Odwodniony organizm błyskawicznie wrócił do formy niczym płatki kwiatu nasączone poranną rosą.

Po krótkim odpoczynku nasunęliśmy na głowę czołówkę jednocześnie zarzucając na ramiona plecak. Podpierając się kijami ruszyliśmy w stronę przełęczy Passo Duran. W pełni sił maszerowaliśmy wymieniając opinie na temat przebytej Via ferraty Costantini. Przeszliśmy obok sympatycznego domku wspominając gradową noc.

Nagle w świetle halogenowym zalśniły oczy lisa czającego się przy szlaku. Rzucając w jego pobliże kamieniami przegoniłem chytruska, który sprytnie umknął za pagórek. Chwilę później wkroczyliśmy na pastwisko uważając by nie wdepnąć w krowi placek. Następnie zorientowaliśmy się, że otacza nas stado śpiących krów. „Tu jest koń i byk” szeptem wygłosiła Katarzyna.

Szybciutko na paluszkach opuściliśmy ukrytą w toni zmroku łąkę. Dotarliśmy do górskiej chatki gdzie pozostawiliśmy pojazd. Z pod zadaszenia wynurzyła się ciemna postać zadająca krótkie, ale jednoznaczne pytanie „beer ?” To byli Czescy znajomkowie towarzyszący nam na ferracie.

Przycupnęliśmy wszyscy przy drewnianym stoliku. Rozkoszując się smakiem polskiego i czeskiego piwa oraz duńskiego tytoniu tlącego się w fajce, w miłej atmosferze wspominaliśmy urozmaicony dzień. Nad naszymi głowami czarne niebo bogato mieniło się gwiazdami.

Poprzedni

Moiazza Sud – smak ekspozycji. Część I – radość zdobywania

Uroczystości i naprzykrzanie się w Abruzji

Następny

Dodaj komentarz